Jestem feministą. Wywiad z Markiem Kondratem
09.05.2005 14:28
Ewa Likowska: Jest pan jednym z niewielu aktorów, którzy mają wśród reżyserów opinię inteligentnego. Stereotyp głosi, że aktor na ogół nie jest zbyt mądry, mówi pięknie cudzym tekstem, a kiepsko własnym.
Marek Kondrat: Myślę, że inteligencja to ostatnia cecha potrzebna w tym zawodzie. Aktor porusza się w sferze emocji, nastroju, który stwarza reżyser wokół scenariusza. Zrozumienie tekstu nie wymaga mądrości, jest kwestią sumy odniesień. Aktorzy czytają bardzo dużo tekstów, ale określonych tekstów. Literatura ogólna, historia, miejsce w naszej cywilizacji i kulturze to dla nich rzecz drugorzędna. Mimo to aktorzy mają więcej do powiedzenia o człowieku niż ludzie głęboko wykształceni, bo zajmują się nim w sposób impulsywny. Aktor pełni funkcję prześwietlacza natury człowieka, przez co jest postrzegany z ostrożnością od stuleci. Przecież bardzo długo aktorstwo traktowano jako rodzaj błazeństwa. Każdy król miał na uwadze mieć takiego błazna u boku. To uprzywilejowany status, mówienie bez oglądania się na koniunkturę.
E.L: W Polsce ten status jest szczególny. Do niedawna aktor to był ktoś, kto miał rząd dusz. Do dzisiaj wielu aktorów traktuje swój zawód jako powołanie, misję społeczną. Jaki jest pana stosunek do aktorstwa – błazeństwo, rząd dusz, misja, rzemiosło, sposób na zarabianie pieniędzy?
M.K.: W historii mojego środowiska jest taki moment, w którym dziwnie zawładnęliśmy duszami, na miarę Kościoła niemalże. Przekazywaliśmy, jak zwykle, nie swoje teksty, w nastroju wielkiej odpowiedzialności. Ludziom się zdawało – a aktorom na ogół się wszystko zdaje, ponieważ działają w sferze wyobraźni – że są wyraźne strony w społeczeństwie. Tą lepszą stroną było żądanie zindywidualizowania człowieka, zniesienia wszelkich ograniczeń wolności. To był czas repertuaru romantycznego, który nas wszystkich szczególnie określił. Przecież my zawsze działamy w czyimś imieniu, mamy naród w podtekście wszystkich działań. Jednoczymy się w sytuacjach wyjątkowych, zwłaszcza kiedy trzeba coś pamiętać, zapalić świece – to nam przychodzi najłatwiej. Natomiast nie jednoczymy się wtedy, kiedy trzeba podejmować pragmatyczne działania, które wymagają wolności indywidualnej. To jest spuścizna postromantyczna, romantyczni bohaterowie wypowiadali się zawsze w imieniu jakiejś masy.
E.L: „Ja i ojczyzna – to jedno”.
M.K.: Ależ to funkcjonuje nadal! Stąd dzisiejsze inklinacje polityczne, że każde ugrupowanie – a wszystkie są śmiesznie małe – wypowiada się na ogół w imieniu narodu. W imieniu narodu chce oczyszczać, w imieniu narodu proponuje odnowę moralną. Za tym wszystkim stoi ubóstwo wolności własnej. Aktor w tym wszystkim wydaje się najśmieszniejszy, ponieważ zajmuje się wyłącznie relacją między widzem a tym, co autor chciał powiedzieć. Jest zawsze uzależniony, siłą rzeczy nie ma dużej wolności własnej. Więc jak ma nieść misję? Jestem bardzo ostrożny, od samego początku, w traktowaniu nas w ogóle jako artystów.
E.L: Stał się pan ostrożny z wiekiem czy myślał pan tak już jako młody, początkujący aktor?
M.K.: Gdy się jest młodym początkującym, na ogół się nie odróżnia pelargonii od kalafiora. Jest się kretynem. Z czasem przychodzi jakakolwiek świadomość – wyborów, ruchów, idei itd. Ja jestem szczególnie uwarunkowany. Urodziłem się w rodzinie aktorskiej, ojciec i stryj byli aktorami. Wzrastałem w atmosferze teatru przedwojennego, kostiumowego, z dolepianymi brodami, który już odchodził, ale dla mnie ciągle był zobowiązujący. Wtedy aktorzy jeździli od miasta do miasta ze spektaklami, zgodnie z tradycją zawodu. Myśmy o tym zapomnieli w najdogodniejszej dla nas epoce społeczno-politycznej, czyli socjalistycznej, kiedy mieliśmy etaty w teatrach, zagwarantowane pensje, bardzo wysoką pozycję społeczną. Przekazywało się misyjność, ale miało się wygodne stanowisko. I tak jest do dziś. To jedno z ostatnich środowisk, w którym prawie nic się nie zmieniło.
E.L: Jak to? Dzisiaj wśród aktorów jest spore bezrobocie. A ci, którzy są na etatach, mało zarabiają, więc często chałturzą w sitcomach i teleturniejach.
M.K.: Co roku przybywa około stu aktorów, nie sposób, żeby wszyscy się pomieścili na etatach. Taka jest natura tego zawodu, który jest określony jako wolny zawód. Warszawa utrzymuje 17 stałych zespołów aktorskich, to ewenement w skali światowej. Mówię o tym spokojnie, bo od 20 lat sam płacę za swoje życie, nie narażam państwa na wydatki. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł siedzieć na etacie w jakimkolwiek teatrze i czytać z tablicy, co będę grał w przyszłym miesiącu, kto ma jaki pomysł na mnie.
E.L: Mógł pan sobie pozwolić na taki luksus, bo miał pan mnóstwo propozycji grania w kasowych filmach.
M.K.: Wszystko przychodziło w swoim czasie. Kiedy w 1983 r. podjąłem pracę w pierwszej polskiej telenoweli, „W labiryncie”, ciągle musiałem się z tego tłumaczyć. Pamiętam wywiady z moimi kolegami, którzy byli oburzeni, że gram w takiej szmirze. Dzisiaj trudno znaleźć kogoś w moim środowisku, kto by tego nie robił.
E.L: Grał pan w różnorodnym repertuarze. W komediach, dramatach, filmach akcji, klasyce, filmach dla dzieci, Teatrze Telewizji. Jest pan zadowolony ze wszystkich swoich ról?
M.K.: Skądże, jak mógłbym być zadowolony? Kiedyś nie mogłem zbytnio przebierać w rolach, brałem lepsze i gorsze. Jednak nie mam takich rzeczy w dorobku, których szczególnie bym żałował. Na szczęście w młodości czuwał nade mną mój mistrz – bo ja się Holoubkowi oddałem bardzo wcześnie, pobyt w jego Teatrze Dramatycznym najwięcej mnie nauczył. Zresztą nie mam poważnego podejścia do zawodu, zawsze go umniejszałem. Nie lubię takiego typu aktorstwa, w którym aktor udowadnia swoje możliwości, techniczne i duchowe, pokazuje, w kogo się może przedzierzgnąć.
E.L: Filmem, który wywołał ogólnopolską dyskusję, był „Dzień świra” Marka Koterskiego. O Adamie Miauczyńskim, którego pan zagrał, krytyka napisała, że oto pojawił się od lat oczekiwany reprezentant współczesnego polskiego inteligenta.
M.K.: Nie do końca wiem, kim jest polski inteligent. Ale faktem jest, że oddźwięk tego filmu cały czas mnie zaskakuje. Obejrzało go ponad pół miliona ludzi. Cały czas jestem zaczepiany w związku z „Dniem świra”, codziennie ktoś mnie o niego zagaduje, dzwoni. Nie było takiej reakcji po żadnym filmie.
E.L: Dlaczego, jak pan sądzi? Co mówią ci zagadujący?
M.K.: Ten film to drobiazgowy zapis męki życia konkretnego człowieka. Przejrzeli się w nim ludzie, którzy stwierdzili, że są podobnie uwarunkowani. Że mają kłopoty, o których nie mówią, że trudno im czasami wstać, że często nie potrafią się porozumieć ze światem. Że chcą być dobrzy, ale jak ktoś ich popchnie na ulicy, to oddadzą. To są drobiazgi, ale ważne. Tak jak w życiu.
E.L: Może pan powiedzieć: Adam Miauczyński to ja?
M.K.: W pewnych sytuacjach tak. Ten bohater wżarł się we mnie, strasznie się z nim mocowałem. Wydawało mi się rzeczą niewykonalną tak go pokazać, żeby widz go polubił – a to jest niezwykle ważne dla aktora, z różnych powodów. Po pierwsze, aktor broni się instynktownie przed kimś, kto może sprawić złe wrażenie na ekranie i nie zostać zaakceptowany. Ostatecznie środkiem, który przybliżył Miauczyńskiego do widza, była jego bezradność.
Żaden film dotychczas tak mnie nie wyczerpał psychicznie, przy żadnym nie strwoniłem tyle sił. Kosztował mnie rok odreagowywania. W związku z nim dowiedziałem się, że mam w organizmie takie miejsce, które jest pozbawione mechanizmów obronnych. Niebawem przystępuję do kolejnego wcielenia Miauczyńskiego. Z tą postacią jest tak jak z butami narciarskimi, które wyciągam co roku o tej samej porze. Kiedy na nie patrzę, czuję ból w okolicach łydki. Kiedy Koterski dzwoni i mówi, że jest gotowy ze scenariuszem, odczuwam cierpienie w wątpiach.
E.L: Pan, aktor z 30-letnim doświadczeniem, tak emocjonalnie przeżywa swoją rolę?
M.K.: Tak jest tylko w przypadku postaci Marka Koterskiego. On zawsze pisze w konwencji, która wiedzie bohatera po ostrzu żyletki. Wbrew pozorom w miarę upływu czasu aktor staje się bardziej wymagający wobec siebie, mniej kompromisowy – i absolutnie nie bazuje na tym, co zrobił wcześniej. Ja dzisiaj rzadko cokolwiek robię w swoim zawodzie. Śmiało mogę powiedzieć, że czekam trzy lata na kolejny tekst Koterskiego.
E.L: Jest mało ciekawych propozycji czy granie się panu znudziło?
M.K.: Na ogół propozycje ról są podobne do tych, które już zagrałem. Mnie mało interesują, już nie chce mi się robić tego, co wcześniej. Poza tym dzisiejszy film jest dla ludzi w młodszym wieku niż ja. Mogę grać role konfrontujące młodość z jakimś doświadczeniem. Jeśli mam naprzeciwko siebie młodego bohatera, który wchodzi w życie i coś strasznie kontestuje, mogę go swoją postacią trochę ostudzić. Takich ról jest mało. Nasi bohaterowie na ogół opowiadają historie, które mają się wpisać w historię kraju. Ja tego nie cierpię, w ogóle nie lubię kina społecznego ani politycznego.
E.L: Polskiego czy w ogóle?
M.K.: W ogóle. Lubię baśnie. Lubię takich bohaterów, których nie mogę zobaczyć na co dzień, piękniejszych niż w życiu. Dosyć prosto jestem zbudowany. Kino jest dla mnie sferą półmagiczną. Mnie nie interesuje w kinie świat prawdziwy. Nieustanne napominanie krytyków, aby film dotyczył miejsca i czasu, w których żyjemy, uważam za niesłuszne. Cenię filmy przekazujące wiedzę o człowieku, taką zwykłą, ludzką, dotyczącą wieku, w jakim jest, jego kondycji. To nie musi być uogólnione na kraj.
E.L: Czy filmy Pasikowskiego, w których pan grał, przekazują taką wiedzę o człowieku?
M.K.: Wbrew pozorom tak. Krytycy szydzili, że to są męskie filmy, pokazujące dziwne, poszkodowane kobiety, uwieszone na swoich macho. Dla mnie są przykładem romantycznej, wręcz lirycznej opowieści. Pasikowskiego traktuję jako liryka kina, jednego z ostatnich donkiszotów, który maluje pewne sprawy w sposób fundamentalny. Stawia na pryncypia takie jak miłość, przyjaźń, lojalność. Wszystko albo nic. A „Psy” uważam za jeden z najważniejszych filmów ostatniego 15-lecia. Nie tylko z powodu tematu, ale także z powodu bohaterów. Po raz pierwszy pojawili się przegrani bohaterowie, mówiący dosyć odważnie o swoim nieudanym życiu, ale z pewną nadzieją na to życie. I ludzie powtarzali ich teksty. To jest sukces reżysera i autora dialogu – tak się upamiętnić u widza, żeby powtarzał tekst bohatera.
E.L: W ostatnich latach gra pan coraz mniej. Więcej mówi się o panu jako o biznesmenie niż aktorze. Zajął się pan biznesem dla pieniędzy czy z obawy, że pójdzie za panem smuga cienia, nie będzie pan miał propozycji ról?
M.K.: Mój wizerunek medialny biznesmena jest rozdmuchany. Kiedyś wpadliśmy z kolegami na pomysł, aby wspólnie stworzyć restaurację. Wynikło to z konstatacji, że za długo tego zawodu uprawiać nie można. Z różnych powodów. Człowiek się starzeje, nie bardzo mu się chce przebierać, nie bardzo mu się chce robić to samo. Hopkins podobnie mówi w wywiadach, choć żyje w całkiem innej rzeczywistości. Zatem nie rzeczywistość jest tu najważniejsza, ale stan ducha człowieka. Stawanie przed kamerą trzy razy w roku, czyli spędzanie przed nią pół roku – a to jest mój przypadek, nakręciłem sto filmów w ciągu 30 lat – jest bardzo czasochłonne i zubażające duchowo. Wpada się w pewną machinę, która umiejscawia aktora w wyobraźni widza bardzo konkretnie, że on coś kreuje. A ta kreacja w naszym przypadku nie do końca jest prawdziwa, bo my ciągle coś udajemy, coś kopiujemy. To męczące. W związku z tym przyszło mi do głowy, że można sobie znaleźć inne miejsce w nowo powstającej rzeczywistości. Np. w biznesie.
E.L: I w reklamie. Po co pan, opływający w pieniądze, gra w reklamach?
M.K.: Jeżeli mam pieniądze, to dzięki mojej trwającej od siedmiu lat kooperacji z bankiem i całą grupą ING. To bardzo rzadki przypadek, żeby przez tak długi czas towarzyszyć jednej firmie. Profitów z tego jest mnóstwo. Mój status finansowy znacznie się poprawił, dzięki czemu mogę działać w swoim zawodzie w sposób absolutnie wybiórczy. Korzyść ma z tego także widz, bo nie wypadam mu z lodówki. Jeśli chodzi o reklamę, wybór nie jest przypadkowy.
E.L: Pan go dokonuje czy agent?
M.K.: Ja, nie mam agenta. Wybór firmy ING – to stara grupa, licząca ponad 150 lat, bogata, ceniona na świecie – mieści się w moim poglądzie na temat życia. Nie reklamuję produktu, tylko pewną jakość. Reklama pieniędzy jest czymś innym niż np. doraźna reklama makaronu. Przemycam w tych reklamach mój światopogląd, człowieka lekko oddalonego, autoironicznego, ale z pewnymi wymaganiami. Jeśli chodzi o styl mojego życia, nie zmienił się specjalnie. Wbrew pozorom żyję dość skromnie, choć jestem dostatnim człowiekiem.
E.L: Przylgnęło do pana kilka etykietek. Inteligentny aktor, znawca win, biznesmen, a także znawca kobiet. Jak pan to tłumaczy, że wśród pana adoratorek są zarówno 15-latki, jak i 75latki? Spora rozpiętość wieku.
M.K.: To największy walor dla firmy ubezpieczeniowej, z którą współpracuję, bo ideałem w tej branży jest łączność z klientem od 17. do 70. roku życia. Firma ING robi badania fokusowe co miesiąc, nie płaci mi tylko dlatego, że się do mnie przyzwyczaiła. Co miesiąc fachowcy sprawdzają, czy nadal mi płacić, czy nie.
E.L: I ciągle pan się podoba?
M.K.: Z tych badań wynika, że powinni mi dalej płacić. Może kobiety bardziej mnie lubią, niż się im podobam. W końcu ileż tam we mnie z amanta. W rankingach atrakcyjnych mężczyzn na ogół się nie mieszczę. Za znawcę kobiet się nie uważam, bo po pierwsze, mam zbyt skromne doświadczenia, a po drugie, jestem już starszym panem. Jeżeli dzisiaj mówię o kobietach, to z punktu widzenia Kazimiery Szczuki. Jestem daleki od seksistowskiego spojrzenia na tę płeć, spojrzenia macho.
E.L: Jest pan feministą?
M.K.: Zdecydowanie. Zatem proszę o sprostowanie: znawcą kobiet nie jestem, znawcą win też nie, po prostu lubię wino, cenię jego długą tradycję. W ogóle jestem orędownikiem czegoś, co trwa, mam przemożną potrzebę przywiązywania się do czegoś. To imperatyw zupełnie naturalny, w sytuacji kraju, w którym nic nie trwa. Polska jest krajem, który zasuwa przez dzieje w tempie strusia, nie mogąc nikogo z zewnątrz przyzwyczaić do siebie. Nawet na mapie. W dziejach nowożytnych Polska ciągle się przesuwa, z lewa w prawo, albo znika na 200 lat. Nikt nie wie, kim naprawdę jesteśmy. Dużo podróżuję w związku z promocją wina, często trafiam do miejsc, w których nikt nie wie, gdzie leży mój kraj i z czego on słynie. To bardzo koi i uzdrawia. Tutaj wszyscy są zaabsorbowani problemami w związku z listą tajnych współpracowników, jakąś kolejną odnową, Czwartą Rzecząpospolitą albo z nowym aktem moralności, który oczyści całe społeczeństwo... Siedem godzin lotu samolotem natychmiast z tego leczy i każe myśleć innymi
kategoriami. Dlatego wszystkim polecam podróże. I, oczywiście, wino.
Rozmawiała Ewa Likowska.