Jestem już starszym panem

Jana Kobuszewskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. Na scenie teatralnej spędził blisko 45 lat, a swoimi rolami rozbawia już kolejne pokolenie widzów. Ostatnio możemy go podziwiać w serialu "Graczykowie".
Mirosław Mikulski: Ostatnio bardzo rzadko oglądamy pana w polskich filmach. Podobno nie lubi pan pracy przed kamerą?
Jan Kobuszewski: Jestem wyjątkowym kinomanem i uwielbiam kino, nie przepadam natomiast za pracą w filmie. Jestem już starszym panem, a tu trzeba wcześnie wstawać i już rankiem być na planie. To mnie męczy. Na szczęście mam już prawo wyboru. Nagrałem tyle programów telewizyjnych, żeby nie muszę teraz bawić się w film. Gdybym jednak otrzymał propozycję roli w dobrym filmie i scenariusz, który naprawdę zafascynowałby mnie, nie mówię nie.
M.M.: Jak w takim razie producentowi "Graczyków" udało się namówić pana na grę w tym serialu?
J.K.: Przekonał mnie Krzyś Jaroszyński, z którym przyjaźnię się długie lata. Nie musiał mnie długo namawiać, wystarczyło, że przeczytałem scenariusz. Doszliśmy do wniosku, że nie będę pojawiał się w każdym odcinku, a tylko czasami. Dzięki temu nie jest to zbyt męczące, a sprawia wiele przyjemności.
M.M.: Widzowie utożsamiają pana z zabawnymi rolami komediowymi i z występami w kabarecie. Niewiele osób wie, że zaczynał pan od poważnych ról w dramacie. Zagrał pan nawet w słynnej inscenizacji "Dziadów" Dejmka z roku 1968. Skąd u pana zainteresowanie komedią?
J.K.: Rzeczywiście, niektórym trudno będzie w to uwierzyć, ale do końca lat sześćdziesiątych w teatrze grałem głównie role dramatyczne. Występowałem w spektaklach Witkacego i Mickiewicza, dostawałem role szekspirowskie. W telewizji też często pojawiałem się w dramatach. Potem, dzięki Edwardowi Dziewońskiemu zacząłem występować w kabarecie Dudek - to było moje pierwsze spotkanie z estradą. Dalej jakoś samo to poszło. Tak zadecydowało życie i uważam, że było w tym dużo przypadku. Zauważyłem, że aktorów parających się komedią było niewielu, a reżyserów jeszcze mniej i ktoś musiał się tym zająć. Skoro zacząłem, to postanowiłem już zostać przy komedii i jak widać pozostałem jej wierny do dziś.
M.M.: Prywatnie też jest pan człowiekiem dowcipnym?
J.K.: Raczej nie - nie czuję takiej potrzeby. Co innego praca, a co innego życie prywatne, rozgraniczam te dwie sfery i traktuję życie poważnie. Nie czuję takiej potrzeby, aby bawić towarzystwo. Może jestem za bardzo wygadany, ale staram się to już kontrolować i ostatnio chyba więcej słucham niż mówię.
M.M.: Podobno kiedyś ludzie zaczepiali pan na ulicy i prosili, aby odpowiedział im pan coś śmiesznego. Czy to się jeszcze zdarza?
J.K.: Tak, czasami dochodzi do takich sytuacji, ale mówię wtedy, że nic dowcipnego nie przychodzi mi do głowy.
M.M.: Jest pan optymistą życiowym?
J.K.: Na pewno tak. Zdaje się, że to Churchill powiedział, iż wszystkie wielkie kłopoty i zmartwienia trzeba traktować jak małe, a tych małych nie dostrzegać wcale. To bardzo optymistyczna filozofia życiowa i nie wynika wcale z egoizmu. Życie jest tak krótkie, że powinniśmy cieszyć się każdym dniem i łapać wszystko to, co jest radosne, wspaniałe i godne. Trzeba wyszukiwać przyjemności, choć nie za wszelką cenę.
M.M.: Trudno bawić publiczność?
J.K.: Bardzo trudno, uważam, że profesja aktora komediowego jest ciężka i trudna. Łatwiej człowieka wzruszyć i "dosmucić". Rozśmieszyć o wiele trudniej. Kiedyś, paradoksalnie było łatwiej, istniała cenzura, którą trzeba było ominąć. Omijaliśmy ją nie tekstem, ale podtekstem i dwuznacznikiem. Ludzie doskonale wiedzieli o co nam, autorom i aktorom chodziło. Kabaret dawał wtedy więcej do myślenia i był bardziej szlachetnym środkiem porozumiewania się z publicznością. To były kabarety na wskroś literackie. Teraz, kiedy można powiedzieć już wszystko, kabaret trochę stracił na znaczeniu.
M.M.: Którą ze swych ról ceni pan najbardziej?
J.K.: Ocena należy do publiczności, nie do mnie. Na szczęście mam na swoim koncie wiele rożnych ról i jest z czego wybierać. Bardzo miło wspominam swe młodzieńcze występy, kiedy wiele rzeczy grałem intuicyjnie. Dziś mam już inne spojrzenie na swoją pracę. Jestem bardziej doświadczony, odpowiedzialny i mam świadomość, że nie mogę zawieść mojej publiczności, dlatego więcej pracuję na rolami.
M.M.: Zobaczymy pana jeszcze na ekranie w dobrej polskiej komedii?
J.K.: W dobrej polskiej komedii gram już teraz. To "Dwie morgi utrapienia" autorstwa Marka Rębacza, które wystawiamy w warszawskim Teatrze Kwadrat. To naprawdę świetna sztuka z zaskakującymi i zabawnymi dialogami i kilku puentach. Planujemy zrobić z tego dobry film. Jeśli zdrowie pozwoli, na jesieni zacznę próby w nowej komedii, tym razem angielskiej. Poza tym trochę jeżdżę po Polsce i gram na estradzie. Największa przyjemność daje mi jednak dom, las i jeziora.

Jestem już starszym panem

18.05.2000 02:00

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)