Przynosi pecha. W którym filmie się pojawi, tam klęska
Można powiedzieć, że Rafał Zawierucha narodził się dwa razy. Za pierwszym razem w 1986 roku w Krakowie, za drugim, gdy otrzymał angaż do filmu "Pewnego razu… w Hollywood". Rola w produkcji Quentina Tarantino sprawiła, że w Polsce Zawierucha stał się bardzo popularną postacią. Choć wydaje się, że reżyserom przynoszącą ostatnio pecha.
Gdy w połowie 2018 roku pojawiła się informacja, że Rafał Zawierucha znalazł się w obsadzie filmu Quentina Tarantino, dziennikarze niewiele mogli o nim napisać. Wspominali, że był związany z Teatrem Współczesnym, Och-Teatrem oraz teatrem IMKA, że dość często pojawiał się w filmach (m.in. w kinowych hitach "Bogowie", "Miasto 44" czy w "Powidokach" Andrzeja Wajdy), ale były to wyłącznie niewielkie role, oraz że grywał w serialach ("Przepis na życie", "Przyjaciółki" czy "Szpiedzy w Warszawie").
Angaż mało znanego polskiego aktora do filmu jednego z najsłynniejszych współczesnych reżyserów stał się w naszym kraju medialną sensacją. Zawierucha miał zagrać Romana Polańskiego w hollywoodzkiej produkcji, której gwiazdami mieli być Leonardo DiCaprio i Brad Pitt. To robiło wrażenie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rafał Zawierucha o wyniku "Niewidzialnej wojny": "Jestem usatysfakcjonowany"
Po premierze "Pewnego razu… w Hollywood" od razu pojawiły się komentarze, że ta rola to jedynie epizod, a kwestie dialogowe polskiego aktora ograniczają się do krótkiej rozmowy z psem. Po premierze filmu na festiwalu w Cannes wysłannik WP Artur Zaborski pisał jednak: "Dziennikarze, z którymi rozmawiałem po seansie, zwrócili na Zawieruchę uwagę. 'Wygląda jak Polański!', 'Jest barwny jak polski reżyser, ma taką samą charyzmę', 'Widać, że to przebojowy człowiek'".
"I nie są to czcze komplementy – pisał dalej Zaborski – Zawierucha jest magnetyczny, przyciąga wzrok za każdym razem, kiedy staje przed kamerą. Choć prawie się nie odzywa, to jego nonszalancki sposób poruszania się, rewelacyjna fryzura i stroje sprawiają wrażenie, jakby faktycznie stanął przed nami młody Polański".
Sukces i rozgłos związany z filmem Quentina Taratnino Zawierucha wykorzystał zapewne najlepiej, jak potrafił. Udzielał dużo wywiadów, pojawiał się w przeróżnych programach i po trzech latach od premiery "Pewnego razu… w Hollywood" stał się w Polsce bardziej celebrytą niż aktorem. Celebrytą, którego reżyserzy chętnie zatrudniają do swoich filmów. Na ogół jako ciekawy dodatek na drugim planie (wyjątkiem jest tu oczywiście "Niewidzialna wojna", w której Zawierucha wcielił się w postać Patryka Vegi).
W tym roku Rafał Zawierucha nie przynosi jednak szczęścia polskim filmowcom. Najpierw pojawił się w filmie "Gierek", który został nazwany przez krytyków bublem. Ale w kinach cieszył się jeszcze całkiem sporą popularnością (zwłaszcza na Górnym Śląsku). Podczas premierowego weekendu "Gierka" obejrzało 102,3 tys. widzów. Później produkcje z Zawieruchą radziły sobie w kinach znacznie gorzej. "Zołza" zgromadziła na starcie 53,8 tys. osób, "Niewidzialna wojna" Patryka Vego poniosła spektakularną klęskę – zaledwie 30 tys. widzów podczas premierowego weekendu, "Miłość na pierwszą stronę" zebrała 28,4 tys. osób.
Podczas minionego weekendu w kinach pojawiły się kolejne dwa filmy z Rafałem Zawieruchą: "Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle" – 28,1 tys. widzów oraz "Orzeł. Ostatni patrol" – 18,1 tys. widzów. Złośliwie dodajmy, że na szczęście Zawierucha nie zagrał w "Ani" (dokument o Annie Przybylskiej) oraz w "Johnnym" (oparta na faktach historia, której bohaterem jest ks. Jan Kaczkowski), które są obecnie przebojami w polskich kinach.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" kłócimy się o skandaliczną "Blondynkę", znęcamy się nad ostatnim (daj Bóg!) filmem Patryka Vegi i zgrzytami zębami, wspominając makabryczne zbrodnie "Dahmera". Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach