Komedia roku

Niezrozumiana przez polską krytykę „Bitwa pod Wiedniem” stanowi ciekawy przykład pouczającej komedii historycznej, dla której artystycznym motorem jest klasyka gatunku („Quo Vadis” Kawalerowicza i „Stara Baśń” Hoffmana), sercem zaś nowoczesny patriotyzm spod znaku niedawnej „Bitwy Warszawskiej”. Gatunkowa mieszanina jest w tym przypadku zrozumiała: młodych Polaków coraz trudniej zagonić do kin na historyczny epos, bo – jak dowodzą badania – preferują oni repertuar stricte komediowy. Dzięki równomiernym wysiłkom włoskich i polskich producentów, udało się jedno z drugim połączyć.

18.10.2012 11:57

Film zasadniczo dzieli się na trzy części: pierwszą, drugą oraz trzecią. W pierwszej do czynienia mamy z zarysem fabuły. Dowiadujemy się wtedy, że zły dowódca turecki, do tego muzułmanin, postanawia napaść na chrześcijańską Europę. Jego ulubiona żona ma wprawdzie niepokojące wizje dotyczące całej wyprawy, ale szczęśliwie nadworny mędrzec – którego nieskończoną mądrość poznajemy po bielmie na oczach i długiej, siwej brodzie – stwierdza niedługo później, że jest ona li tylko kobietą, więc racji mieć nie może.

Część druga stanowi przerywnik komediowy. Pałeczkę przejmuje wówczas Piotr Adamczyk, którego austriacki władca Leopold I jest prawie tak zabawny, jak niezapomniany Chopin w „Pragnieniu miłości”. Dynamiczna, tętniąca przewrotnym poczuciem humoru rola strachliwego króla pełna jest iście Kaufmanowskiej obsesji, a jednocześnie pasji wczesnego Brando. Sama tylko magnetyczna osobowość Adamczyka stanowi naturalne przedłużenie nonszalanckiej persony budowanej od czasu „Och, Karol 2” Piotra Wereśniaka.

Na drugim planie błyszczy Alicja Bachleda Curuś, która w jednej scenie obserwuje jastrzębia, w drugiej umiera na ciężką chorobę, a w trzeciej – ożywiona modlitwą – gotowa jest umrzeć ponownie, tym razem w obronie ojczyzny.

Ciekawostką tej części filmu jest nieznany dotąd typ humoru, który określić można mianem charakteryzacyjnego. Twórcy wymierzają policzek perfekcji Hollywoodu, epatując m.in. odklejającymi się wąsami i niedopasowanymi perukami. Nie rzemiosło jest najważniejsze, zdają się w ten sposób mówić.

W części trzeciej dochodzi do tzw. wielkiej bitwy, w trakcie której oglądać możemy komputerowe wybuchy, upadające konie oraz licznych statystów. Daniel Olbrychski, w najważniejszym w całym filmie epizodzie, krzyczy „Ognia!”, zaś Borys Szyc, przekornie milczący, gładzi dumnie sumiastego wąsa. Prawdziwą furorę robi jednak Jerzy Skolimowski, który jako król Sobieski, przesądza o losach bitwy, niczym Gandalf przewodzący olbrzymiej armii w „Dwóch Wieżach”. Cała sekwencja to prawdziwy majstersztyk inscenizacyjny, potrafiący śmiało zawstydzić takie produkcje, jak „Robin z Sherwood” z 1985.

Na uwagę zasługują także efekty specjalne. Przy budżecie niemogącym równać się z tymi hollywoodzkimi, specjaliści od CGI wyczarowali piękne miasta i zachwycające krajobrazy, których jedynym i dosłownie niewidocznym mankamentem są rozmyte kontury. To ciekawa gra z percepcją widza, a jednocześnie nowatorskie złudzenie dające efekt 3D – docenić je w pełni można np. udając się na film w odpowiednich okularach.

Najważniejsza jednak pozostaje ideologiczna wymowa „Bitwy…”. Twórcy wykazali się pomysłowością i w poszczególnych scenach przemycili kilka intrygujących myśli. Sam tylko pojawiający się w scenie bitwy sztandar z godłem Polski, umieszczony tu celowo, a przez Internautów przedwcześnie określony historyczną wpadką stulecia, dowodzi, że film otwarty jest na szerokie, także współczesne interpretacje. Oczywistym jest, że należy go rozpatrywać w ramach ciągłej gotowości Polski do objęcia swym parasolem ochronnym pogrążonej w kryzysie finansowym Europy.

Nieprzypadkowa wydaje się także data samej bitwy – 11 września 1683 roku. Dlaczego spośród dziesiątek słynnych potyczek o niepodległą Europę zdecydowano się właśnie na tę konkretną? Czyżby miało to być odniesienie do zamachów na World Trade Center i Pentagon, a tym samym przypomnienie, że gniewny miecz Allacha ciągle jeszcze zagraża wolnemu światu?

„Bitwa pod Wiedniem” to dzieło jedyne w swoim rodzaju – dumne, przewrotne i celowo traktujące historię z taką swobodą, jak nieco mniej udane „Bękarty wojny” Tarantino. Włoski twórca Renzo Martinelli oddał w ten sposób hołd nie tylko Polakom, którzy ocalili Europę przed islamskim najeźdźcą, ale także kinu samemu w sobie – rzucając mu nowe, niełatwe wyzwania, dowiódł, że zabawa formą, treścią i ideologią wciąż jest możliwa.

Pozostaje pytanie, czy „Bitwa…” będzie polskim kandydatem do Oscara?

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)