Krzysztof Majchrzak: Twarda walka do krwi ostatniej
To był teren olbrzymiej opresji, zarówno mentalnej, jak i duchowej. Las, podobnie jak szarżujący dzik, czy majestat drzewa, które łamie się nagle pod ciosem pioruna, znakomicie sprawdza wszystkie głupie dialogi i wysyła je do kubła z absurdami" - Krzysztof Majchrzak opowiada o pracy nad filmem "Las, 4 rano" Jana Jakuba Kolskiego. Aktor wraca na duży ekran po dwunastoletniej przerwie.
"Las, 4 rano" to najnowsza produkcja w reżyserii Jana Jakuba Kolskiego – wybitnego polskiego scenarzysty, reżysera i operatora, autora książek i filmów, takich jak: "Historia kina w Popielawach" (1998), "Jasminum" (2006), "Pornografia" (2003) czy “Egzamin z oddychania”. "Las, 4 rano" jest dziełem o niesamowitej poetyce i poruszającej historii. Tytuł, który na nowo wprowadza na wielki ekran niezwykle utalentowanego i charyzmatycznego Krzysztofa Majchrzaka. Aktor zachwycającą rolą Forsta postanowił powrócić do kina polskiego po dwunastoletniej przerwie.
Z Majchrzakiem spotkałem się w Świdnicy na Festiwalu Spektrum. Trochę na niego poczekałem, bo nie śpieszył się z jedzeniem obiadu, zapewne ciesząc się posiłkiem i kontemplując piękno dnia. Kiedy przyszedł w umówione miejsce, w uroczy sposób zaczął namawiać operatora kamery Juliana Kernbacha, by przyłączył się do wywiadu. Majchrzak chciał, by do rozmowy dołączyła także jeszcze jedna osoba z ekipy filmu "Las, 4 rano", ale akurat była w hotelu. Rozmowa miała trwać jakieś 20-30 minut, jednak ostatecznie trwała ponad godzinę. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, gdyby była jeszcze dłuższa.
W trakcie autoryzacji wywiadu aktor zażyczył sobie, żeby na etapie korekty bezwzględnie zachować oryginalną interpunkcję. Każdy znak interpunkcyjny został wcześniej dokładnie uzgodniony i musiał taki pozostać – nawet, jeśli budził wątpliwości.
Zaskoczony niespodziewanym dodatkowym rozmówcą, postanowiłem nietypowo rozpocząć tę rozmowę.
_**Krzysztof Majchrzak rzadko udziela wywiadów, jeśli decyduje się już na kontakt z mediami, są to zazwyczaj bardzo długie rozmowy, było tak i w tym przypadku.**_
Michał Hernes: Robert De Niro nie lubi udzielać wywiadów, ale jeśli już, to bierze sobie do towarzystwa innego aktora lub reżysera, żeby nie musieć odpowiadać na pytania.
*Krzysztof Majchrzak: *Wolałbym, żeby zestarzał się tak jak Harvey Keitel, który w sile wieku zagrał w cudownych filmach Paula Austera – "Brooklyn Boogie" i "Dym". Wolałbym, żeby kontynuował to, co jest w nim najpiękniejsze.
Mają panowie czas oglądać filmy?
KM: Od przypadku do przypadku. Np. przypadek sprawił, że trafiłem na Philipa Seymoura Hoffmana, kochanego chłopaka, który pewnie lata sobie teraz w niebie, i jego "Mistrza". Ale nie jestem filmoznawcą i nie ewidencjonuję wszystkich filmów, które oglądałem.
Julian Kernbach: Pracuję w tym zawodzie między innymi dlatego, że go lubię i interesują się tą materią. Staram się oglądać jak najwięcej filmów i obserwować w nich zdjęcia, które są moją specjalnością. Gdy oglądam film w domu, zatrzymuję klatkę, żeby dowiedzieć się, jak i dlaczego została tak skadrowana i oświecona.
W filmie "Las, 4 rano" jest co analizować, chociażby właśnie w warstwie wizualnej.
JK: Po raz pierwszy miałem okazję szwankować cały film jako operator głównej kamery. Jan Jakub Kolski jest nie tylko reżyserem, ale też doświadczonym operatorem po szkole operatorskiej. Znaleźliśmy wspólny język, a gdy znajdzie się go na planie, nie potrzeba zbyt wiele komunikacji. To szło automatycznie i czyniło pracę fajniejszą. Dzięki kameralności tego filmu, skromnemu budżetowi i skromnym warunkom udało się nam stworzyć pozytywną energię, która rosła. Wszyscy uwierzyliśmy w ten film. Wszyscy byliśmy też ze sobą na równi.
KM: Żadnej hierarchii. Cudowne poczucie wspólnoty!
JK: Pod tym względem to był wyjątkowy plan filmowy. Nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałem.
Na początku powstał scenariusz, który Jan Jakub Kolski napisał wspólnie z panem Krzysztofem Majchrzakiem.
KM: Szybko się okazało, że pierwszy jego szkic nie wyczerpuje potrzeb opowieści o nieobecnej już między nami córce reżysera, Zuzi. Zaczęliśmy łatać te dziury za pomocą nowych wątków. Rychło się okazało, że, po prostu, musimy go napisać od nowa.
Moja sytuacja była trudna, ale bardzo różniła się od tej, w jakiej znalazł się Jan, który mierzył się w tej pracy z własnym bólem. Starałem się bardzo uszanować to, że zostałem dopuszczony do tajemnicy jego serca, ale nie obyło się bez bardzo trudnych momentów, które zwyczajnie musiałem wziąć na klatę. Nie chcę się w to zagłębiać, ale najuczciwiej jak mogłem opiekowałem się naturą tego problemu, tej tragedii, tego tematu i samym Janem. To niestety nie wystarczyło.
Nie wszystko szło pięknie, równo i gładko. To był teren olbrzymiej opresji, zarówno mentalnej, jak i duchowej. Nie wspominając już o „rutynowej” opresji związanej z rodzajem kadru i rytmem ujęć, nad którym tak pięknie czuwał Julian. Jeżeli się szwenkuje, ma się bardzo intymny wgląd właśnie w rytmy ujęć. Nie sprowadza się to tylko do sfotografowania tego, co ktoś oświetli.
Wyjaśnijmy, czym jest szwenkowanie.
JK: Autor zdjęć, w tym przypadku Jan Jakub Kolski, jest odpowiedzialny za całokształt wizualny filmu, czyli za ogólną estetykę obrazu. Czasami operatorzy mają duży udział w scenografii i kolorze, a w Polsce często także wkład w scenariusz, dyskutując o nim z reżyserem. Pod tym względem autor zdjęć ma u nas do powiedzenia więcej niż na zachodnich planach filmowych. Ta współpraca jest silna.
KM: Powiedz jeszcze, proszę, o rytmie ujęcia, od którego zależy, co i ile pokaże się w danej sekundzie.
*JK: *Operator kamery kadruje kamerą w trakcie filmowania.
KM: Czyli w ostatniej chwili jest egzekutorem rytmu. Jako ostatni decyduje co, kiedy i w jakim tempie pokaże i co przemaże.
*JK: *Ale na podstawie konsultacji z autorem zdjęć.
KM: Oczywiście, tylko że potem, jak już staje przed partyturą, i zaczyna dyrygować filmową orkiestrą, ten rytm zależy od jego ręki. Wedle mojej wiedzy o naturze filmu jest to element ogromnie formotwórczy.
JK: Na pewno na planie tworzy się swego rodzaju relacja między aktorem a operatorem kamery i żeby to się ze sobą dobrze zgrało, musi dojść między nimi do synchronizacji.
*KM: *Jeżeli się nie lubią, nie wyjdą dobre rytmy. Myśmy nie składali sobie w tej kwestii żadnych deklaracji. Po prostu świadczyliśmy twardą walką do krwi ostatniej i wzajemną opieką nad sobą.
Jak las wpłynął na pracę nad tym filmem?
*KM: *W sposób zasadniczy. Las, podobnie jak szarżujący dzik, czy majestat drzewa, które łamie się nagle pod ciosem pioruna, znakomicie sprawdza wszystkie głupie dialogi i wysyła je do kubła z absurdami.
Jak patrzą na niego operatorzy?
*JK: *Jest bardzo wdzięcznym tematem do fotografowania. Każdy rodzaj drzew, barwa i gęstość liści inspirują do sposobu kadrowania. Lokacja podpowiada, jak fotografować, choć pomocna jest również intuicja. Każdy las inspiruje do czegoś innego…
*KM: *Las nie pozwala też robić głupich min, wcielać się, grać! Trafiliśmy też, zgodnie zresztą z decyzją Jana, na cudowne ubarwienie lasu, który był w szczytowo jesiennym rozwarstwieniu kolorystycznym – jeszcze liście nie opadły, a już rembrandtowskie ugry pokazały wszystkie zęby. To nam osładzało potwornie ciężkie zdjęcia w wilgoci i na zimnie. Tam jest po prostu pięknie. To są lasy pod Tomaszowem Mazowieckim, pod Łodzią. Miejscowość Mikołajów. Dosłownie kilka kilometrów od miejsca w Rokicinach, gdzie mieszkała rodzina Jana.
JK: Mieliśmy cały zakres – od słońca do deszczu, śniegu i mgieł.
*KM: *Apogeum lata, kiedy wszystko jest zielone, nie dałoby tak bogatej palety barw.
Bohaterem tego filmu jest hedonista, który po osobistej tragedii uciekał w poszukiwaniu spokoju uciekł właśnie do lasu.
KM: Pewien dziennikarz uświadomił mi, że w postawie tego człowieka, który się zaszył w tym lesie, nie ma nic dziwnego – że, w zasadzie, każdy z nas albo już uciekł albo o ucieczce marzy. Zdumiała mnie trafność tej uwagi.
Czy marzy pan o takiej ucieczce?
KM: Może nie aż takiej, ale o ucieczce od tak zwanego potocznego życia, które czasem jawi się jako absolutny bezsens, strata czasu i energii.
Szukający ucieczki i samotności bohater tego filmu spotyka się z różnymi, czasem zaskakującymi, przejawami dobroci.
KM: Bo ludzie, którzy żeglując obrali pewien kurs, spotykają innych żeglarzy. Najgorsze jest niezdecydowanie, za sprawą którego otacza nas mnóstwo totalnych frustratów, którzy nie pozwalają sobie zrealizować tego, co czuje ich serce.
Ostatnimi czasy czytam autobiografię dramaturga Arthura Millera, w której jest napisane: "Każdy dramat, choćby gniewny, jest zawsze w jednej warstwie listem miłosnym do świata". Zastanawiam się, czy ten film można mimo wszystko potraktować jako list miłosny do świata.
KM: Substancja lasu, to, co przyroda ofiarowuje człowiekowi jako towarzysz w tej wędrówce, jest nagrodą za odważną decyzję. Forst żyje z podświadomym poczuciem wdzięczności za ten dar. Więc ten cytat z Millera ma sens. Zresztą człowiek, który postanowił w sposób ostateczny, ekstremalny zadecydować o kierunku swojej wędrówki, zawsze będzie szczęśliwy. Wykonał pierwszy akt odwagi. To szalenie rzadkie. Krępujemy się być odważni. Nie jestem psychoanalitykiem, nie chcę zagłębiać się w to, dlaczego tak się dzieje, ale dzieje się tak nagminnie.
Ile spędzili panowie czasu w lesie, na planie tego filmu?
KM: To był mocno niedofinansowany film. Potężny materiał zdjęciowy, o pojemności 50 dni, nakręciliśmy w niespełna miesiąc. W trakcie zdjęć do głosu dochodziło zwierzęce zmęczenie, przez które czasem nie chciało się nam jeść. Nieraz mieliśmy trzy dni zdjęciowe w jednym. W pewnym momencie miałem wybór: czy spać cztery godziny, czy pójść się myć. Wiedziałem, że kiedy się umyję, nie zasnę w ciągu dwóch godzin, a potem będę się martwił, że nie mogę zasnąć. Kładłem się więc brudny na dywanie i nakrywałem kocem, żeby nie ubrudzić pościeli. To mi uratowało formę, bo wstawałem rano brudny, ale wesoły. A już na planie – fajna robota.
Nie było nerwowej atmosfery?
*KM: *Jakoś nie. Jak to czułeś?
JK: Zdarzały się, oczywiście, momenty nerwowe, jak to na każdym planie. Szczególnie, że przez większość zdjęć żywioły nie były łatwe. Przez kameralność i trudne warunki ekipa się ze sobą zżyła. Atmosfera raczej była dobra, a morale ekipy – bardzo wysokie. Dzięki temu daliśmy radę zrobić ten film w tak krótkim czasie i w tak skromnych warunkach.
Choć pogoda płatała figle.
JK: Przede wszystkim panująca tam wilgoć albo absolutna susza i pył, który nie jest dobry dla kadru. Te dwa skrajne żywioły bardzo nam przeszkadzały. Główna część zdjęć często miała miejsce w ziemiance, którą widać w filmie. Przeważnie buduje się takie wnętrza w studiu albo fotografuje się z zewnątrz autentyczną lokacje. Wnętrza robi się w studiu, żeby mieć możliwość kontroli nad światłem i zbudowania ścian, które można przesunąć, żeby wstawić kamerę. Tam nie było takiej możliwości. Ziemianka naprawdę wygląda tak jak w filmie. Jest bardzo mała.
*KM: *Miała powierzchnie trzech stołów, a w tym pomieszczeniu czasem się mieściło 15 osób. Dwóch aktorów, kamera…
JK: …obejście dla kamery, żeby mieć nie tylko bliski plan na oczy, ale też chociaż pół postaci w kadrze. Wewnątrz było dość sucho i dużo pyłu. Chodziliśmy w maskach, a po wyjściu z ziemianki mieliśmy czarne oczy. Nie było łatwo, ale razem musieliśmy stoczyć pozytywną wojnę i myślę, że nam się to udało.
KM: Myślę, że ta ziemianka zrobiona w studiu, bez tego zapachu i czegoś ze struktury powietrza – nie byłaby tą samą co ta z naszego filmu.
JK: Też tak uważam.
KM: Takie dekoracje na kilometr śmierdzą sztucznością. Poza tym jest coś wyjątkowego w zaczerwienionym z zimna nosie, w kropli potu na czole….
JK: Nie mówiąc o tym, że dzięki temu, że kręciliśmy w autentycznej lokacji, mogliśmy połączyć plener i wnętrze w jednym ujęciu.
Jak to jest u pana z wchodzeniem w rolę?
KM: W nic nie muszę wchodzić. Nie cierpię rapsodycznego aktorstwa, wcielania się, „postaciowania”, rozkładania tzw. "szerokiego wachlarza aktorskich możliwości"! Żaden rozsądny aktor po filmie „Obywatel Kane” nie ośmieli się tak zachowywać! Dla mnie w zasadzie praca kończy się po odejściu od stolika, od papieru, od gromadzenia wątków i dialogów, od wspólnej narady. Potem już tylko się nudzę. Oczywiście, to dłuższa droga niż droga aktorów, którzy się "wcielają". Wieczorem przed zdjęciami uczą się tekstu "na blachę" – rano już się "wcielają"! Ostatecznie umieją! Przecież mają przygotowane odpowiednie miny na każdą okazję! Niektórzy wygłaszają peany o tzw. aktorstwie amerykańskim, a poniżają polskie. A prawda jest taka, że w obu obszarach działają aktorzy, którzy potrafią na ekranie być i ci, którzy potrafią tylko grać!
Dramaturg i scenarzysta Tom Stoppard powiedział, że aktorzy są przeciwieństwem ludzi.
*KM: *Niektórzy aktorzy przez całe życie zachowują się jak dziennikarze z telewizji śniadaniowych, którzy mają do wyboru: wiedzieć wszystko o niczym - czy nic o wszystkim. Taka postawa wyklucza piękno i dynamikę ludzkiego poznania, zaakceptowanie niewiedzy, jakichkolwiek studiów. A tu, żeby "być", potrzebne jest kompleksowe myślenie o całości filmu a nie tylko o mojej roli! Jestem tylko malutkim klawiszem na klawiaturze! Małą cząstką ogromnego "filmowego organizmu".
Ten wywiad ma miejsce w czasie festiwalu filmowego Spektrum w Świdnicy. Obejrzałem na nim m.in. wystawę o Krzysztofie Kieślowskiego, dla którego film był wiecznym poszukiwaniem i pytaniami, na które nigdy nie poznał odpowiedzi.
KM: Właśnie! Przecież najpiękniejsze rozwiązania biorą się z niepokoju, z niewiedzy. Pani Wisława Szymborska napisała w wierszu "Nie wiem": "A ja nie wiem i nie wiem, i trzymam się tego jak zbawiennej poręczy". Otóż ta niewiedza jest jedyną zbawienną poręczą tzw. Artysty. W każdym razie - ja się tej niewiedzy mocno trzymam.
Pytanie, czy "Las, 4 rano" jest w stanie coś zmienić w widzu.
KM: Wierzę, że jest w stanie skłonić go, żeby sięgnął po swój osobisty komfort. Dlaczego na świecie jest tylu frustratów? To pie…ona tragedia. Otóż ludzie nie ośmielają się sięgnąć po swój komfort. Kiedy to zrobią? Popularne jest przekonanie, że po śmierci. Dla mnie to trochę za późno. A może spróbować już teraz? To się niekoniecznie musi wiązać z jazdą 1200 – konnym Bugatti Veyronem i popijaniem drinków na riwierze francuskiej, tylko ze zrobieniem czegoś, na czym ci akurat teraz zależy. Pojedź, do cholery, na swój ulubiony pomost, pomocz wędkę przez tydzień. Zrób to dla siebie! Ale zrób to już! Natychmiast!
Jak z tym jest u pana?
JK (śmiech): Mam to szczęście, że bardzo lubię swój zawód.
KM: Ja swój też lubię.
JK: Nie muszę szukać tego komfortu, w pewnym sensie w nim jestem. Mam też, jak pewnie każdy człowiek, momenty kryzysowe, gdy chcę wszystko porzucić i zrobić coś szalonego albo odmiennego, ale póki co nie zdecydowałem się na to.
KM: Jesteś jeszcze małolatem, ale już szczęśliwym gościem. Komfort robienia tego, co się kocha jest w zasadzie jedynym komfortem, który człowiek jest w stanie sobie zapewnić "swoimi rękami". Nad całą resztą nie mamy panowania – ani nad goryczą upływu czasu, ani nad odchodzeniem bliskich nam istot. Jestem przerażony, że większość ludzi odkłada to najważniejsze w nieskończoność. Z drugiej strony, co o naszej rozmowie myśli ciągle zmęczona siostra oddziałowa, która ma określoną ilość dyżurów w miesiącu za psie pieniądze i na utrzymaniu troje dzieci? Jak ona ma zmierzać do zapewnienia sobie komfortu? Czuję, że mam do spłacenia wielki dług zaciągnięty wobec ludzi, którzy cierpią i żyją w sposób, którego nienawidzą.
Chciałbym doczekać się kandydata na prezydenta, który w swoim programie wyborczym mówi: "Pomóżmy mieszkańcom Afryki", a ludzie na niego zagłosują.
KM: Polityka jest pełna, mówiąc językiem Witkacego, indywiduów, którzy, podobnie jak korporacje medialne i reklamowe, kupczą świętością. Nienawidzę np. script doctora, który wymyślił hasło typu: "Podaruj swoim rodzicom, swojej babci serce - kup im lekarstwo na gwiazdkę". Odwal się od moich rodziców, frajerze ciężki. Wiem, że ich nie kochasz. Mało jest facetów na miarę Mandeli, tymczasem polityków mamy od groma. Każdy z nich po prostu załatwia swoje interesy, zresztą z powodzeniem. Moje serce prostego ulicznika burzy się przeciwko temu, że jakiś koleś mówi mi, w jaki sposób mam ofiarować serce swojej babci! A cwany sk….syn wie, że trafi w dobre miejsce, mówiąc o babci, która ma słabe zdrowie. Naprawdę groźna jest ta podłość, ta premedytacja, to nieliczenie się z tajemnicą ludzkiego serca. Wtedy naprawdę chce mi się użyć pięści, żeby nauczyć gościa, czego tatuś go nie nauczył w domu pasem! Czy obchodzi go moja babcia? Ma ją kompletnie w d...ie! Dla niego to jest jakaś stara baba, target! Nie ma, k..wa, człowieka. Jesteśmy targetami, rozumiecie? Nie kompletną cudowną kompozycją natury, tylko celem dla reklamodawcy! Zresztą jedynie "targetem" jesteśmy też dla wielu "tfurcuf" cyklicznych komedii romantycznych i policyjnych epopeji.
Podobnie jest z politykami, którzy nie myślą o tym, żeby długofalowo coś zmienić, tylko o tym, żeby wygrać kolejne wybory.
KM: Wybory albo kampanię medialną. Potem taki cwaniak spotyka się z pięknymi damami w jakimś, pełnym prostytutek, raju w Bangkoku i naśmiewa się z tego, jak nabrał takie rzesze ludzi i ile to babć dzięki niemu dostaje na gwiazdkę suplementy diety. Do tego wszystkiego przez kulturę screenu i tabletu zaczynamy się porozumiewać przez szkło. Podejrzana zaczyna być ceremonia pójścia dwóch mężczyzn na piwo i rozmowy o swoim bólu albo sympatii do siebie. Bo musi z boku po….dalać jakieś disco! Albo jakaś idiotka wyginać się na rurze. Wtedy to piwo niby jest lepsze i więcej się go sprzeda!
A wracając do wątku realizacji swoich marzeń, chyba Charles Bukowski, powiedział: "Człowieku, nie gadaj o wieczności. Zastanów się, ile jeszcze razy zobaczysz rozżarzony zachód słońca nad morzem? Ile jeszcze razy o świcie przywita cię śpiew słowika? Zapewniam cię, frajerze, że zmieścisz tę liczbę na palcach jednej ręki". Zdajmy sobie sprawę z tego, że mowa tu o całym życiu! Myślę, że artyści, te pretensjonalne typki, powinni przeprowadzać wśród swoich bliźnich tego typu edukację duchową, żeby uśmierzyć ból ich serca albo pobudzić euforię istnienia tych, którzy zwątpili w siebie i w cały pie…ony sens sztuki.
Reżyser i dramaturg Iwan Wyrypajew nosi znaczek, na którym jest napisane: "Należy się duchowo rozwijać, bo inaczej przejebane".
KM: O tzw. duchowym rozwoju często się mówi też przy okazji celebrowania błazeńskich ceremonii w aśramach! Osobiście wolę prostą drogę od ludzkiego serca do ludzkiego serca. Wprawdzie nie pochodzę z domu gdzie ludzie żyją poniżej tzw. ryzyka socjalnego, ale, jako dzieciak, większość swojego czasu spędzałem na podwórku, które mnie wykształciło. Lubię ulicę i ludzi ulicy. Tam frajer dostaje po ryju, a gość jest szanowany. Oczywiście nie mówię o idiocie, który przewraca staruszkę idącą o kulach i kradnie jej torebkę. Mam na myśli prostotę ludzkich kontaktów. To tam dowiedziałem się od kolegi – ulicznika, mistrza pięści, który zamierzał mnie sprać, że na ulicy nie żartuje się z trzech rzeczy: wyglądu, nazwiska i wiary. Ta rada parę razy uratowała mi życie!
Wspominał pan o kulturze tabletu, o tym jak ludzie współcześnie się ze sobą komunikują.
KM: Gdy ktoś mówi mi w czasie patrzenia w swój smartfon, że mnie słucha, że ma podzielną uwagę – odpowiadam, że ja nie mam na tyle podzielnej uwagi, żeby w tej sytuacji mówić! Jak można gadać z niecałym człowiekiem? To duży problem. Jak wygląda umysł i serce współczesnego człowieka, widza? Przecież musimy to o nim wiedzieć. To warunek sine qua non celnego kontaktu!
Od kilku lat wykładam na uczelni, nawiasem mówiąc nie wiedziałem, że stanie się to fascynującą szansą na moją autoedukację. Dwa lata temu studentka zapytała mnie: "Profesorze, kto to właściwie jest artysta?". Powiedziałem jej, że nie wiem i żeby zaczekała, jeżeli zależy jej na mojej odpowiedzi. Łaziłem z tym jakiś czas. Wreszcie, czytając coś, rozmawiając z kimś, przytulając kogoś, oglądając coś odkryłem, jaka jest odpowiedź. Powiedziałem jej: "Wiem". Spojrzała na mnie z uśmiechem politowania, że na pewno jakieś pie…lety będę gadał, a ja powiedziałem tak: "Słuchaj, sprawa jest prosta. Krowa daje mleko, górnik daje węgiel, chirurg daje zdrowie, drwal daje drewno. Rozumiesz tę prostą koincydencję między wykonywanym fachem a produktem?". "Rozumiem". "A co daje artysta?" "No właśnie nie wiem, profesorze". "A ja wiem. Daje poruszenie, iskrzenie serc i mózgów, powinowactwo w tragedii i radości.
Odwiedzenie tajemnicy ludzkiego serca, ludzkiego bólu i ludzkiej radości. Jeżeli tego nie robisz…", "To co, profesorze?", "To jesteś gorsza od krowy, bo krowa przynajmniej daje mleko. Jesteś nikim. Jesteś hipsterskim, pie…onym miejskim nierobem". Oczywiście, raz poruszenie się osiągnie, dziesięć razy – nie, ale ku temu prowadzi droga! I jest inna, niż droga wiodąca do min i "wcielania się", do tworzenia "kreacji". To jakby inny rodzaj kultury. Inny rodzaj ludzkiego kontaktu. Uwaga, wielki artysto! Krowa daje mleko! Żebyś się czasem nie poczuł gorszy od jej cyca!
Pisarz Kurt Vonnegut był nazywany humanistą, postanowił więc sprawdzić w słowniku, co znaczy to słowo. Przeczytał, że humanista to ktoś, kogo wielce zajmują ludzie, więc doszedł do wniosku, że jego pies jest humanistą.
KM: Otóż to. A co zrobić np. ze św. Augustynem, który mówił, że zwierzęta nie mają duszy? Już nie jest moim ulubionym filozofem. To co posiadają, jeśli nie posiadają duszy – d..ę?! To coś obrzydliwego. Jak można będąc tzw. myślicielem dojść do takich wniosków? Ile piękna doświadczamy, kiedy poczujemy udzie łapki wiewiórki! W zwierzęciu kryje się gorące i współczujące serce. Gdybyśmy byli tak fajni jak psiaki, to byłby tu jeden pieprzony raj!
Nie mówiąc o psiej wierności.
*KM: *Niektórzy tzw. psi behawioryści mówią, że pies to wielki łapówkarz – że bez przerwy mu chodzi o jedzenie, w związku z tym się łasi. Tylko nieczułe bydle mogło wymyślić coś takiego! Jest wiele psów, które nie jadły całymi tygodniami, a wędrowały dziesiątki kilometrów szukając drogi do swojego pana. Albo potrafiły ogrzewać swoim ciepłem kogoś, kto zemdlał i godzinami leżał na mrozie!
Chciałby pan być zwierzęciem w kolejnym wcieleniu?
Nie jestem chyba jeszcze przygotowany na to, by wejść w takie totalne piękno i dobro. Może za kilkanaście wcieleń. W każdym razie - mamy wielki dług do spłacenia wobec zwierząt. Trzeba być idiotą z rozbuchanym ego, żeby tego nie czuć.
Jaka jest definicja artysty według młodego człowieka?
*JK: *Większość operatorów jest nastawionych na to, żeby realizować filmy. Ambitne filmowe produkcje tworzy się z potrzeby poszukiwania.
KM: Jak ty podchodzisz do tego? Co jest potrzebne twojemu sercu? Wiesz, że jeszcze nie odbyłem z żadnym operatorem takiej rozmowy?
*JK: *Nie uważam się za artystę, raczej za rzemieślnika.
KM: Mam nadzieję, że rozumiesz, że w tej opowieści słowo „artysta” było słowem hasłowym.
*JK: *Moim największym marzeniem jest realizowanie filmów, które poruszają i mają wpływ na postrzeganie świata przez ludzi; mogą ich czegoś nauczyć, coś w nich „zmienić”. Filmy, które dadzą do myślenia i które poruszą też mnie. Historie, które mają znaczenie, które są ważne. Takie jest moje marzenie. W międzyczasie realizuję reklamy, których nienawidzę tak samo jak Krzysztof.
KM: Nie każda reklama musi być głupia. Robienie głupich reklam nie jest obowiązkowe dla reklamodawcy.
Czasem realizują je najlepsi reżyserzy.
*KM: *Chodzi jedynie o to, żeby zgadzając się na reklamowanie jakiegoś produktu dla, mówiąc otwarcie, efektu ekonomicznego – szanować jednocześnie godność drugiego człowieka, tzw. konsumenta. Po prostu – wymaga to pewnego zachodu.
Nie patrzenia na ludzi jak na targety. Zdobywca Oscara Zbigniew Rybczyński porównał reklamy do renesansowych obrazów, które pokazują świat piękniejszym niż był w istocie. Tak samo jest z reklamami.
KM: Doskonale to ujął. Każda z formacji kulturowych ma swój czas mówienia do tzw. szerokiego odbiorcy. Nawiasem mówiąc, szeroki odbiorca obsesyjnie kojarzy mi się z widzem z tak szeroką d..ą, że musi w kinie zajmować dwa fotele! A dla korporacyjnej krytyki filmowej to bezmózg, który łyknie wszystko. Wprowadzamy w nasze życie piekło, a przecież nie musimy się nurzać w takich szczynach. Możemy, po prostu, szanować drugiego człowieka!
"Piekło to inni", jak powiedział Sartre.
KM: Nie lubię go za jego sympatię do komuchów! Nie lubię tej francuskiej lewicy, we własnych Rolls Royce’ach. Zachłysnął się dolą zwykłego człowieka! Idealny świat! Cudowne idee! Tak jest postrzegana wielka rewolucja proletariatu przez masę lewicujących pięknoduchów na Zachodzie. Na szczęście komuchy mówią o nich: pożyteczni idioci.
Potem Hillary Clitnon się dziwi, że Donald Trump wygrał wybory.
KM: No bo cwany facet powiedział: „Nie lubię waszych salonów, k..wa wasza mać!” i cały zgnębiony, tzw. prosty lud wykrzyczał: „Donald, wiemy, że jesteś bandytą, oszustem i jebaką, ale chcemy być traktowani poważnie”. Ten skurwiony świat pozwala wygrywać takim typkom jak on. A przecież my, aktorzy, reżyserzy, operatorzy kamery, pisarze, dziennikarze, mamy możliwość kształtowania takich impulsów! Skorzystajmy, do cholery, z tej szansy!
Kocha pan ludzi?
*KM: *Nienawidzę. Kocham poszczególne osoby. Jednego człowieka jestem w stanie pokochać i nieść go na ramionach na biegun północy, jak będzie potrzebował pomocy. Bardzo nie lubię ludzi, którzy kochają ludzi. W tej miłości do wszystkich jest coś bezczelnie kłamliwego. Trzeba rozeznać wszystkie aspekty tego, w jaki sposób prezentuje się istota ludzka. Czy lubi pani ich wszystkie aspekty?
Zdecydowanie nie.
KM: No właśnie. Piękno tkwi w istocie jednego kontaktu. Nie potrafię myśleć o ludziach jako o publiczności, tylko jak o jednym człowieku.
_Rozmawiał: Michał Hernes _