Kuba Michalczuk: "W tym filmie pokazuję wszystko, czego w weselach nienawidzę"
- Mam nadzieję, że zapomnimy o podziałach, bo świat idzie do przodu, wszystko się zmienia, a my cały czas żyjemy jakimiś gorzkimi żalami - mówi w rozmowie z WP Kuba Michalczuk, reżyser tragikomedii "Teściowie", która trafiła na ekrany kin.
Karolina Stankiewicz: Czy ty lubisz chodzić na wesela?
Kuba Michalczuk: Nie znoszę. W tym filmie pokazuję wszystko, czego w weselach nienawidzę. Każde wesele wygląda tak samo – czy to w Warszawie, czy w Suwałkach. Po pewnej ilości wódki nabiera ono takiego samego kształtu: robi się przaśny kocioł. Są rodzice, jacyś goście rodziców, których młodzi w ogóle nie znają, bo trzeba komuś z pracy się pokazać. Zastanawiające jest to, że nagle para młoda schodzi na drugi plan gdy przychodzi do wesela. Dlatego gdy wybierałem lokację, to wyobrażałem sobie nie to, jakie miejsce wybraliby młodzi, ale jakie wybrałaby matka pana młodego Małgorzata, żeby się pokazać. Kiedyś ktoś mi opowiedział historię z wesela, na którym para młoda musiała na samym początku udać się do szpitala. Gdy wrócili po kilku godzinach, okazało się, że nikt nawet nie zauważył, że ich nie było. I to był trochę motyw przewodni tego filmu. Mamy czwórkę bohaterów, która przeżywa dramat, bo nie ma pary młodej, a reszta świetnie się bawi przy hektolitrach wódki.
Punkt wyjścia jest zabawny i film bywa momentami naprawdę śmieszny, ale w gruncie rzeczy sporo w nim dramatów.
Sztuka "Wstyd", która jest pierwowzorem, została napisana bardzo komediowo. Mnie zależało na tym, by dobudować bohaterów, żeby byli bardziej z krwi i kości. Wyszło tak, że jedyna śmieszna rzecz w tym filmie to fakt, że jest on o nas. Wszystko, co nas w nim śmieszy, powinno nas też smucić. Jest tam też trochę uniwersalnych prawd o naszych przywarach, o naszych maskach. Dla mnie istotne było, żeby nie stawać po żadnej ze stron konfliktu. W gruncie rzeczy oni się niczym od siebie nie różnią, mimo że jedni plują na drugich. Więc ten dramat czy tragikomedia, wziął się z bohaterów.
Teściowie - oficjalny zwiastun
Czy to jest coś, co możemy zobaczyć też w sztuce, czy to ty nacechowałeś te postacie w taki sposób, umiejscawiając je w społeczno-politycznym kontekście?
Ja sztukę zobaczyłem, dopiero gdy miałem cały film w głowie i wymyślone postacie. Chciałem, żeby film obnażał nasze przywary, szczególnie że żyjemy w takich czasach, że jesteśmy podzieleni. Nie tylko w Polsce tak jest. Świat jest podzielony teraz na pół, na prawo i lewo, ze względów politycznych, religijnych i z uwagi na status majątkowy czy pochodzenie. I o tym jest ten film, przynajmniej dla mnie, bo obnaża schematy, w których żyjemy i to, jak bardzo zakłamani w tym jesteśmy.
Zanim zobaczyłam "Teściów", myślałam, że to będzie kameralny film, który można sobie spokojnie obejrzeć w domu na ekranie laptopa. Zmieniłam zdanie, gdy zobaczyłam pierwszą scenę i ten długi mastershot.
Robiłem ten film z Michałem Englertem, z którym współpracujemy od kilku lat przy tworzeniu reklam i się przyjaźnimy. On jest dla mnie w pewnym sensie mentorem filmowym. Dał się namówić na "Teściów". O mastershotach zdecydowaliśmy dużo później. Początkowo obawiałem się o tempo tego filmu, bo sztuka w całości rozgrywa się na zapleczu kuchennym, w jednym pomieszczeniu. A ja chciałem, żeby ten film miał rytm, żeby wciągał widza tak, by nie dawać mu oddechu. Kiedy po raz pierwszy czytałem sztukę, to bardzo mnie pochłonęła i chciałem, żeby film też tak robił z widzem. Cały pierwszy akt zamknięty jest w jednym mastershocie – trwa on niemal 16 minut. Gdy kręciliśm w środku pandemii, okazało się, że hotel Polonia jest w całości wyłączony z przyjmowania gości. To nam dało przestrzeń, coś, co normalnie byłoby niemożliwe do uzyskania. Planowaliśmy te mastershoty tak, że chodziliśmy po hotelu i czytaliśmy scenariusz. Dopisywaliśmy mikrowątki, na przykład kelnera, który gania graną przez Maję Ostaszewską Małgorzatę za palenie papierosów przez cały film – on nam był potrzebny, żeby uruchamiać akcję, żeby oni musieli cały czas uciekać, zmieniać miejsce.
"Teściowie" to twój debiut fabularny, a gra w nim mnóstwo świetnych aktorów. Masz obsadę, której można pozazdrościć.
Dołączyłem do filmu gdy część ról była już obsadzona. Iza Kuna i Marcin Dorociński byli już na pokładzie. Ja przyszedłem razem z Mają Ostaszewską, którą znam przez Michała Englerta, a później dołączyłem Adama Woronowicza, którego znałem z innych projektów. Ale mamy też świetnych aktorów na drugim planie. Nawet statystów mieliśmy świetnych, bo profesjonalni kelnerzy przyszli grać w naszym filmie, gdy knajpy były zamknięte i nie mogli normalnie pracować. A do tego dostałem od wszystkich aktorów duży kredyt zaufania, bo nikt do końca nie wiedział, co my tam chcemy robić. Jak powiedziałem producentowi, że będziemy kręcić mastershoty, to się za głowę złapał. Wszyscy byli przygotowani na statyczną sztukę teatralną, która będzie po prostu śmiesznym filmem. I pamiętam te zaskoczone miny po pierwszym pokazie, bo nikt się nie spodziewał, że ten film będzie tak wyglądał.
Wesele w kinie kojarzy się ze Smarzowskim. Czy nie bałeś się porównań do jego "Wesela"?
Uwielbiam "Wesele". I oczywiście wiem, że to jest pierwsze, co przychodzi na myśl, gdy przeczytamy opis fabuły "Teściów". Ale ja od razu starałem się uciekać w inną stronę. Nie chciałem się taplać w tym polskim błocie, co Wojtek świetnie robi, bo taki ma styl. Ja chciałem sprawdzić jakieś uniwersalne prawdy, nie tylko o Polakach. I chyba się udało, bo zagraniczna publiczność rozumie tematy poruszane w filmie.
Mimo to mam wrażenie, że ciężko utożsamić się z tymi bohaterami, bo są dość mocno stereotypowi.
Trochę tak jest. Oni są zbiorem wyobrażeń tej drugiej strony na swój temat, tak są zbudowani. I faktycznie nie do końca są bohaterami z krwi i kości, ale przez to każdy znajdzie kawałek siebie w tych postaciach. Nie musisz kupować ich w całości, ale możesz w każdej postaci odnaleźć znaną ci cechę i się jej przyjrzeć. Oni są najbardziej lewą i prawą stroną konfliktu, a to było potrzebne, by zderzyć i obnażyć obie te strony i pokazać, że żadna z nich nie ma stuprocentowej racji.
Mam wrażenie, że podziały społeczne wydają nam się większe, niż są w rzeczywistości. Czy uważasz, że te dwie strony sporu mają szansę się porozumieć?
Prawda jest taka, że po zdjęciu masek okazuje się, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Nasza walka wynika z jakiegoś zakłamania, z próby udowodnienia czegoś. Moim bohaterom nie chodzi o parę młodą, ale o własną próżność. Wypływa ich egoizm i na końcu są tacy sami. Lewa i prawa strona wcale się od siebie nie różni za bardzo, bez względu na to, czy chodzi o stosunek do pieniędzy, do wiary, itd. Wszyscy są podobnie zakłamani, wszyscy podobnie nie mają racji i wszyscy podobnie mają rację.
Zastanawiam się nad młodszym pokoleniem, którego w filmie jest mało. Ale ono znalazło wspólny język.
Trochę tak jest ze społeczeństwem, że przez lata jakaś żółć narasta w ludziach. Ja się dopatruję w młodym pokoleniu nadziei na lepszy start. Póki co się nie zapowiada. Ale mam nadzieję, że tak będzie. Że zapomnimy o tych podziałach, bo świat idzie do przodu, wszystko się zmienia, a my cały czas żyjemy jakimiś gorzkimi żalami do drugiej strony. A tę drugą stronę w gruncie rzeczy sami sobie cały czas kreujemy i sami tworzymy wrogów na każdym kroku.