Kuna i Boczarska: Idealne dziewczyny dla mądrego widza
Choć w „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny” parodiują feministki i lesbijki, zadeklarowały, że pójdą (w towarzystwie naczelnego „Filmu”)w najbliższej Paradzie Równości. Może dlatego, że i aktorstwo traktują poważnie, i wiedzą, gdzie ono się kończy, a zaczyna odpowiedzialność za własną twarz. *
*Izabela Kuna, aktorka teatralna (Grand Prix Festiwalu Teatru TV w 2004 r. za wybitną rolę Łucji w „Łucji i jej dzieciach”) i filmowa („Lejdis”, „33 sceny z życia”)
.
Scenarzystka, autorka bardzo ciekawego bloga.
Magdalena Boczarska, aktorka teatralna (świetna Vivianna w „Merlinie” Słobodzianka w warszawskim Narodowym) i filmowa. Przed nią główna rola w „Różyczce” Kidawy-Błońskiego, filmie osnutym na historii Pawła Jasienicy.
16.10.2009 14:03
* Jacek Rakowiecki:* Jesteście przesądne?
Iza Kuna: Ja tak.
Magdalena Boczarska: Ja też. W każdym razie wierzę, że nic się nie dzieje bez przyczyny.
JR: To co powiecie na taki przypadek, że tu przy tym stole wszyscy jesteśmy spod znaku Strzelca?
IK: O, takie przesądy to ja najbardziej lubię.
JR: A ponieważ Iza przyszła tu wprost ze spektaklu, przypomnę, że teatr to cały wielki zbiór przesądów: przydeptywanie egzemplarza sztuki, jeśli upadnie, zakaz gwizdania...
IK: Z gwizdaniem nie mam żadnego problemu: po prostu nie potrafi ę.
MB: Myślę, że te teatralne przesądy świadczą tak naprawdę o czymś bardzo ważnym – o kulturze pracy i tradycji. Zresztą to się przenosi i do filmu. Charakteryzatorki, jeśli im upadnie pędzel, też go przydeptują.
JR: Ale film to chyba jednak nie taka magia, jak teatr.
IK: Każde ma swoją. Bo prawda – czy to w kinie, czy w teatrze – musi być jedna.
JR: Magia planu filmowego? Kręcicie po jakimś maleńkim kawałku, nie po kolei, nie wiedząc nawet, czy będzie on ostatecznie użyty.
MB: Tylko że w filmie, jak się uda, to magia sceny, sytuacji jest zapisana na zawsze. A w teatrze każdego wieczoru może być inaczej.
IK: A poza tym magia to też jest spotkanie ludzi. A ono może się zdarzyć i w teatrze, i na planie filmu. Jednorazowo, bo tu czy tam powtarzać, powielać i tak się nie da.
JR: Ale w teatrze możecie sobie konsekwentnie budować postać, bo gracie w jednym czasie i przestrzeni. Jak w filmie to zrobić, skoro nakręcają was po kilka, kilkanaście sekund, a potem jeszcze ktoś to za waszymi plecami montuje i zlepia?
IK: I w filmie można budować psychologię, tylko że rzeczywiście w efekcie końcowym mniej od ciebie zależy niż na scenie. Bywa, że zrobisz siedem dubli, ale wykorzystany zostanie ten najgorszy dla budowy postaci.
MB: Paradoksalnie praca w teatrze jest bardziej indywidualna, w filmie – zespołowa, bo tu ogromnie dużo zależy nawet od make-up’u, nie mówiąc już o oświetleniu czy operatorze. I kiedy całemu temu zespołowi udaje się dostroić, złapać jakiś jeden „rytm serca” – wtedy właśnie jest prawdziwa magia. Fenomen filmu to jedna chwila uchwycona na zawsze. W teatrze codziennie jest inaczej.
JR: A co jest większym stresem: teatr czy film? Czy może nie ma reguły i każdy ma inaczej?
IK: Ja się boję zawsze: w filmie, w teatrze, w radio.
JR: Nie pomaga ci, że możesz na planie poprosić o powtórkę?
IK: Prosić mogę... A i tak się dalej boję. Tak samo w drugim czy piątym dublu.
MB: Ja jestem spokojniejsza w teatrze. Mam tu więcej czasu na przygotowanie, skupienie się i nawet jak coś się nie uda, to wiem, że jutro mogę to poprawić. A w filmie zostanie na wieki wieków na taśmie.
JR: A jak reagujecie na nowy typ roli, na coś, czego wcześniej nie grałyście?
MB: Dla mnie z zasady stres nie leży w nowym wyzwaniu, jakim jest nowa rola, tylko w zespole, z którym będę pracować. Czy jest i czy będzie w nim dobra wymiana energii i dobre porozumienie.
JR: Czyli fakt, że w „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny” gracie po raz pierwszy w życiu lesbijki, nie było dla was problemem?
IK: To jest taka sama rola jak każda inna. Dla mnie jedynym problem chyba był fakt, że pracowałam z ekipą, którą dobrze znam. Wtedy zawsze mam wrażenie, że oni więcej ode mnie wymagają i że ja sama też im muszę pokazać coś więcej niż dotychczas.
MB: To prawda. Jak się gra wśród przyjaciół, zawsze się ma wrażenie, że trzeba dać z siebie jeszcze więcej, by ich nie zawieść. A co do lesbijki... to chyba zaskoczyło mnie to, jak naturalnie mi to poszło. Co jest też na pewno zasługą Izy...
JR: ...ale Marcinowi Dorocińskiemu jednak nie będziemy o tym mówili, żeby mu nie było przykro...
MB: ...zresztą już podczas pracy przy „Lejdis” powiedziałam, że Iza to taka kobieta, której z łóżka bym nie wyrzuciła, więc trudno, by teraz coś nie zagrało.
JR: Wy jednak, nie dość, że grałyście lesbijki, to w dodatku jeszcze feministki. W Polsce to już trudno o gorszą mieszankę.
IK: Trudno o lepszą. Ja bardzo lubię i szanuję feministki.
MB: A ja feministek nie rozumiem. Poza tym, że to jest jakaś odpowiedź na męski szowinizm. Tak jest też zresztą z postacią, którą gram. Jest w niej szczera potrzeba zdobycia jakiegoś pomysłu na życie, przynależności do czegoś – jedno i drugie chyba nie do końca trafione.
JR: W takim największym skrócie, to bym ci powiedział, że dzięki feministkom masz prawa wyborcze, możesz tu teraz siedzieć po nocy bez nadzoru ze strony jakiegoś męskiego przedstawiciela twojej rodziny...
IK: A także to, że sama na siebie zarabiasz.
MB: Ale mi się wydaje, że feminizm odbiera kobietom kobiecość. Przecież można być super wyzwoloną i równocześnie piec mężczyźnie ciasto.
JR: Zaryzykowałbym tezę, że feministki jednak pieką czasem ciasto...
MB: Mówię o takim zdeklarowanym feminizmie, w którym kobiety się z kobiecości kastrują.
IK: To tak, jak powiedziała kiedyś jedna nasza koleżanka, że jest feministką, ALE lubi dostawać kwiaty. To pomylenie pojęć!
MB: Może widzę to powierzchownie, ale na podstawie tego, co czytał am czy słyszałam, wydaje mi się, że feminizm dzisiejszy potrafi właśnie wiele spraw znacznie przeginać.
JR: I tu się z tobą mogę o tyle zgodzić, że jeśli rzeczywiście czasem w USA czy zachodniej Europie mamy do czynienia z feministkami niesłychanie skrajnymi, to obraz polskiej feministki formowany jest przez żałosnych palantów, którzy muszą szyderstwami dorabiać sobie męskość, a feministkom – gębę.
IK: Tymi kalkami posługuje się też „Idealny facet...”.
JR: No właśnie. A wy w tym pomagacie?
IK: Bo taki mamy zawód.
JR: Żartuję! Akurat w tym filmie moim zdaniem wszystko jest wzięte w wielki cudzysłów. Chodzi po prostu o zaplątanie bohaterów w zderzenie dwóch skrajności: feministycznej i kościelnej. Niemniej pewnie kilka feministek będzie mieć do was żal. Może więc w ramach ekspiacji poszłybyście na najbliższą – prawdziwą, a nie filmową – Paradę Równości?
IK: Ja już raz się nawet wybierałam.
JR: To umówmy się wspólnie na tę najbliższą, dobrze?
MB: W takim towarzystwie i w tak dobrej intencji – jak najbardziej.
JR: No to jesteśmy dogadani: „Hej, Strzelcy wraz, nad nami Orzeł Biały”! Ale skoro Iza powiedziałaś: „taki mamy zawód”, to mam jeszcze jedną kwestię. Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś pogardliwie o dziennikarzach – „pracownicy mediów”. Choć w sporym stopniu chodziło mu o to, że prawdziwi dziennikarze to ci, co są za PiS-em, a ci przeciw to właśnie nędzni najemnicy, jednak sens tego był głębszy i niestety – dość trafny. Bo coraz więcej dziennikarzy nie zajmuje się tym, co jest istotą ich zawodu – informowaniem i formułowaniem opinii, ale rozbudzaniem niskich instynktów odbiorców, zaspokajaniem ich potrzeby zawiści, zazdrości, plotkarstwa czy bawieniem się w ich bulwersowanie. Zastanawiam się, czy aktorzy nie mają zbliżonego problemu i nie zaczynają dzielić się na aktorów właściwych i „pracowników instytucji rozrywki”? Aktor musi wszystko zagrać?
IK: Nie musi. Ale co masz dokładnie na myśli, mówiąc „pracownik instytucji rozrywki”?
JR: Powiem inaczej. Aktorzy z jednej strony są takimi samymi prywatnymi osobami, jak urzędnicy, policjanci czy nauczyciele, z drugiej – są wynajmowani do odegrania jakichś ról w teatrach, filmach, radiu itd., w których mają udawać kogoś innego. Ale od pewnego czasu podejmują się jeszcze jednej roli: stają się uczestnikami różnych widowisk jako osoby prywatne. Aktor Jan Kowalski jeździ na łyżwach nie jako artysta grający łyżwiarza, ale jako sam Kowalski.
MB: Każdy ma do tego prawo. Rynek jest tak pojemny i tak wielkie jest zapotrzebowanie na rozrywkę, że każdy znajdzie coś dla siebie.
IK: Skoro ktoś to ogląda, to jest zapotrzebowanie na to. Nigdy nie odwa żyłabym się oceniać cudzych wyborów, choć niektórym osobom się dziwię. Sama odmówiłam wszelkich takich występów i z całą pewnością nigdy nie przyjmę takiej propozycji.
MB: Mogę tylko powiedzieć, że samej siebie zupełnie nie widzę w czymś takim. Ale skoro kogoś to interesuje i cieszy...
IK: Istotą tego zawodu jest jednak pokazywanie się. Więc pokazują się w taki sposób, jaki jest akurat możliwy.
MB: Tylko trzeba pamiętać o cenie – po takim programie pewnie już u Wajdy się nie zagra.
JR: Z drugiej strony jest też inna kalkulacja: u Wajdy i tak nie zagram, ale jeśli stanę się popularny, jeżdżąc na lodzie, to zaangażują mnie do komedii romantycznej.
IK: To jedna wielka fabryka. Przecież jak stacja tv robi serial, to aktorzy w nim grający muszą brać udział we wszystkim innym, co ta stacja jeszcze robi.
MB: Choć faktem jest, że wielu z tych podejmujących się „dodatkowych zadań” to nie aktorzy po studiach. Nie twierdzę, że są przez to gorsi od nas, że gorzej grają, ale myślę, że lata nauki zawodu przekł adają się też u wielu na inny, bardziej wymagający, stosunek do aktorstwa. I jeszcze coś innego. Odkąd pojawiło się u nas mnóstwo seriali i programów rozrywkowych ze znanymi osobami, zapanowało powszechne przekonanie, że w Polsce każdy – nawet bez żadnych umiejętności – może być gwiazdą dzięki rozrywce. Tymczasem prawda jest taka, że jak już wskoczysz na okładkę „VIVY!”, „Twojego Stylu”, „Elle”, to już osiągnąłeś w tej dziwnej dyscyplinie wszystko. Nic więcej już nie jest możliwe. Wszyscy masowo do tego pułapu dążą, ale nikt nie zadaje sobie pytania: a co dalej? Co będzie za 10 czy 15 lat?
JR: Dobre pytanie. Co dalej? No, Hollywood jednak nie.
MB: To w ogóle generalny problem z robieniem aktorskiej kariery w Polsce. Poza kilkoma osobami, którym udało się zagrać za granicą, cała reszta ma nad głową, dość nisko, sufit. Ale dla mnie to tylko dowód, że właśnie nie warto chodzić na kompromisy, tylko robić swoje.
IK: Nie mam pojęcia, co będę robiła za 10 czy 20 lat. Ale ponieważ pamiętam, jak wiele różnych rzeczy robiłam dotychczas w życiu, gdy nie udawało mi się być aktorką, nie ma we mnie strachu przed tym sufitem. Jakoś sobie poradzę.
MB: Bo potrafisz też świetnie pisać [scenariusze – przyp. J.R.].
IK: Bywało, że nie grałam, ani jeszcze nie pisałam i jakoś sobie radzi- łam. To mi dało dystans do aktorstwa i do siebie. W aktorstwie straszne jest to, że bez względu na sukcesy i porażki, zawsze chce się wię- cej i więcej. A w którymś momencie już nie ma żadnego więcej.