Łabędzi śpiew kapitalizmu

Od czasu premiery pierwszej części "Wall Street" minęło już dość sporo czasu, co Oliver Stone przypomina nam już w pierwszej scenie. Skorumpowany ex-rekin finansjery Gordon Gekko opuszcza więzienie. Z depozytu odbiera kilka drobiazgów z przeszłości: portfel, spinacz do pieniędzy i... telefon komórkowy wielkości solidnej cegłówki.

27.09.2010 22:53

Jest rok 2008. Świat zmienił się diametralnie. Resztki giełdowych tradycji sprzed półwiecza wyparła w końcu galopująca syntetyka, pieniądz papierowy stał się przeżytkiem, a dawni bogowie znaleźli się u progu zapomnienia. Po Gekko, niegdyś czołowego gracza amerykańskiej giełdy, nikt nie przyjeżdża. U bram zakładu zostaje sam.

Kapitalizm jest za to u szczytu swych destrukcyjnych możliwości. Napędzany chciwością, wciąż rządzi i dzieli, w okamgnieniu wznosi pomniki i równie szybko je kruszy. Skutków tego, także moralnego, regresu nie trzeba długo wypatrywać: wpleciony w fabułę wątek kryzysu gospodarczego Stone wykorzystuje jako wygodną wymówkę, by od swego hitu sprzed 26 lat poodcinać (i dokserować nowe) kupony.

Moment, by ponowne pogrozić Amerykanom paluszkiem jest idealny. Wciąż przecież żyją jeszcze w cieniu niedawnej zapaści finansowej, wciąż nie zdiagnozowali wszystkich jej źródeł i - co chyba najważniejsze - wciąż zastanawiają się czy nie dotknie ich jej ewentualna remisja.

Ale Stone, wielki archiwista i interpretator amerykańskiej historii, nie decyduje się na spojrzenie na całą sytuację z szerszej perspektywy. Podąża raczej tropami "W." i "World Trade Center", eksploatując bieżące zjawisko na potrzeby kukiełkowego teatrzyku, w którym "kto" ma większe znaczenie niż "co". Bohaterem sequela jest Jake Moore (Shia LaBeouf), młody i ambitny finansista, który w przeciwieństwie do swojego poprzednika z oryginału ma więcej rozumu, niż szczęścia. Tak przynajmniej mu się wydaje.

Koniec końców, nic się jednak nie zmieniło. Zasady są inne, ale gracze ci sami... chciwi, niepewni, toczeni moralną ambiwalencją. Moore w konsekwencji okazuje się młodszą, uwspółcześnioną wersją Buda Foxa (Charlie Sheen) z pierwszej części, który tutaj w skromnym epizodzie zarysowany zostaje jako wzór do naśladowania. Upadł, ale powstał z kolan, wzniósł się ponad swe próżniactwo. Bohatera LaBeoufa czeka ta sama droga.

Filmowa karuzela kręci się jednak w najlepsze. Stone dzielnie rozrzuca kolejne popowe szlagiery sprzed dwóch i więcej dekad, Rodrigo Prieto wymachuje kamerą jakby malował ściany, a aktorzy co rusz sypią zgrabnymi bon motami. Sporo tu realizatorskiego szpanu - podziałów ekranu, eksperymentów z montażem, przeestetyzowanych panoram. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a jednak brakuje rzeczy najistotniejszej - fabuły. Ta obecna w "Pieniądz nie śpi" jest czysto pretekstowa, wręcz prostacka w swym wyrachowaniu. Dość powiedzieć, że zwieńczeniem filmu jest seria retrospekcji żywcem wyjętych z "Piły". Tak prymitywnego skoku na kasę (naszą - widzów) nie przetrwa nawet sam Gekko.

Legendarna, wykreowana przed laty przez będącego u szczytu swych możliwości Michaela Douglasa rola bezlitosnego gracza giełdowego zostaje rozdarta na strzępy niewiarygodną transformacją. Dlaczego? Być może odpowiedź stanowi dokument o realizacji części pierwszej, zatytułowany swego czasu, nomen omen, "Money Never Sleeps", w którym to prawdziwi finansiści przyznawali z rozbrajającym uśmiechem, że za młodu marzyła im się kariera właśnie w stylu Gekko.

Za głowę musiał złapać się w tej sytuacji sam Stone, skoro dzisiaj poniża swego bohatera, wyraźnie grożąc młodym wilczkom palcem. Dzieci, nie bądźcie zachłanne, bo skończycie jak wujek Gordon.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)