"Love, Rosie": Sympatyczny romans [RECENZJA]
Znają się od lat: ona kocha jego, on kocha ją, ale zawsze coś im staje na przeszkodzie. Filmów z podobną fabułą, lepszych lub gorszych, każdy widział już mnóstwo. *"Love, Rosie" Christiana Dittera, chociaż nie należy do pierwszej ligi, broni się dzięki dowcipom i obsadzie aktorskiej.*
03.12.2014 12:25
Jako się rzekło – Rosie i Alex razem chodzą do szkoły, razem też dorastają i od dawna są najlepszymi przyjaciółmi. Podczas jednej z suto zakrapianych imprez w końcu dochodzi między nimi do pocałunku, czego dziewczyna jednak nie pamięta. Alex zaś, zamiast porozmawiać w sposób nieco bardziej otwarty, wycofuje się. Od tej pory ich wzajemne losy będą się ze sobą splatać w różny sposób i w różnych konfiguracjach.
Czym skończy się cała ta historia, domyśli się nawet 5-letnie dziecko. Ponieważ jednak trzeba jakoś podtrzymać napięcie (czy to już? Czy wreszcie będą szczęśliwi?), scenarzystka zdecydowała się na rozmaite przeszkody na drodze do wielkiej miłości. Większość z nich jest dość oczywista i momentami wręcz komiczna – kiedy on weźmie ślub, ona będzie wolna, tuż po rozwodzie Alex dowie się jednak, że tym razem to Rosie stanęła na ślubnym kobiercu. I tak w kółko, byle doczłapać do przewidzianych stu minut. Po którymś takim „zwrocie akcji” granica zostaje przekroczona i film zaczyna przypominać parodię problemów młodych ludzi. A skoro o nich mowa, to największą niespodzianką dla Rosie jest nieplanowana ciąża, która wprowadza do jej życia kolejnego mężczyznę, Grega. Wszystko to razem nie robi jednak na dziewczynie wielkiego wrażenia – daje radę ze wszystkim i tylko od czasu do czasu ponarzeka na smutny los. Podobnie jak jej rodzice, głęboko wierzący katolicy, którym zupełnie nie przeszkadzają wybryki córki. Idealni
rodzice, idealna miłość – wiarygodnej psychologii nie ma się co spodziewać.
Z drugiej jednak strony „Love, Rosie”, jak już zostało wspomniane, broni się dzięki kilku aspektom. Po pierwsze, całość jest bezpretensjonalna, zrobiona z luzem i po prostu sympatyczna. Duży wpływ mają na to zabawne dialogi i sytuacje, których na całe szczęście jest całkiem sporo. Po drugie, film Christiana Dittera ma też całkiem niezłą ścieżkę dźwiękową, która dobrze współgra z tempem całej opowieści – ciężko o zmęczenie podczas seansu. Po trzecie zaś, twórcy podjęli dobre decyzje na castingu do filmu. Lily Collins jako Rosie jest, jak zawsze zresztą, urocza i w pełni można zrozumieć, czemu Alex tak za nią szaleje. Jego gra z kolei znany ostatnio z „Igrzysk śmierci: W pierścieniu ognia” i „Uśpionych” Sam Calflin – do jakości jego pracy również nie można mieć większych zastrzeżeń.
Zatem nawet jeśli w „Love, Rosie” zawarte zostały wszystkie możliwe klisze z romansów dla nastolatków – włącznie z obowiązkową sceną spotkania po latach na cmentarzu – oraz tona lukru, film Dittera ogląda się bardzo przyjemnie. Paradoksalnie zresztą, chyba dosyć przypadkowo, morał z całej tej historii jest bardzo słuszny. To kolejne przypomnienie, że podstawą każdej relacji międzyludzkiej jest po prostu szczera rozmowa.