Magdalena Michalska: Po co nam scenarzyści?
Tydzień temu zdarzyło mi się gościnnie brać udział w spotkaniu filmowców z literatami trochę nieadekwatnie nazwanym Okrągłym Stołem. Nieadekwatnie, ponieważ ludzie filmu i ludzie pióra nie muszą szukać żadnych kompromisów i drogi mniejszego zła. jak to było w przypadku historycznego Okrągłego Stołu. Natomiast nie ulega wątpliwości, że powinni poszukać porozumienia i sposobu współpracy, bo choć w Polsce jest mnóstwo utalentowanych ludzi dobrych scenariuszy u nas jak na lekarstwo.
12.10.2010 12:55
Pierwszy i największy problem polskiego rynku polega na tym, że mimo iż istnieje u nas gilda scenarzystów, osób zawodowo piszących filmy de facto nie mamy. Istnieje na rynku rodzaj łapanki na scenarzystę. Scenarzystą zostaje się u nas z przypadku i, niestety, z braku zawodowców. Oczywiście, na całym świecie są filmowcy, którzy sami wola pisać sobie teksty, ale zawsze mają w tej kwestii wybór. Mogą zwrócić się do speców od słowa. Tego podstawowego problemu przedstawiciele obu sztuk, którzy brali udział w owym Okrągłym Stole, nie zauważyli. Ich dyskusja toczyła się tak, jakbyśmy byli już na końcu procesu wypełniania niszy na rynku, a nie zaledwie na początku. Prezentowali (skądinąd bardzo ciekawie) teksty warte zekranizowania, a nie zastanowili się nad tym jak mogliby sobie pomóc już teraz, natychmiast, przy niewątpliwej obopólnej korzyści.
Choć dziwi mnie, że przed spotkaniem jego organizatorzy nie zadali sobie kluczowych pytań takich jak: gdzie jest w Polsce problem na styku literatura/film i przed jakimi dylematami staje twórca, który chciałby przejść na drugą stronę barykady. A przecież, rzecz wydaje się banalna. Prawda jest taka, że w Polsce mało kto żyje z literatury, bo stawki dla pisarzy uwłaczają często ich talentowi. Z drugiej strony filmowcy nieraz stają przed dylematem kogo poprosić by na zamówienie (tak NA ZAMÓWIENIE, bo to, że sztuka jest niegodna rynkowych zachowań jest iście mroczno-średniowiecznym przesądem), rozwinął ich pomysł na film podpierając się talentem pisarskim.
Łatwo krytykować, samemu nie mając żadnych konstruktywnych pomysłów. Postanowiłam więc, zupełnie na własny użytek, zabawić się we włodarza polskiej produkcji filmowej. Co ja zrobiłabym na miejscu instytucji zajmujących się filmami w Polsce. Otóż, wierząc w to, że film może być atrakcyjnym, finansowo w tym samym stopniu co twórczo, polem działań literatów, założyłabym przy owej gildzie scenarzystów rodzaj „banku scenarzystów” – literatów, którzy jasno określiwszy, co przy filmie chcieliby robić: od zgłaszania własnych scenariuszy, o rozwijanie cudzych pomysłów, na script doctoringu skończywszy. Moim zdaniem talent do opowiadania ma u nas wielu, więc w ciągu roku czy półtora istnienia takiego banku, wyklarowałoby się kilku godnych następców Jerzego Stefana Stawińskiego i kilkunastu zręcznych rzemieślników, którzy „ratowaliby” cudze potknięcia w sztuce scenariuszowej.
Wydaje się to tak łatwe, że aż nierealne. Pewnie trzeba by było wszystko zinstytucjonalizować, wciągnąć w projekt PISF czy Stowarzyszenie Filmowców. Ale czemu nie? Te instytucje maja wiedze i narzędzia do przeprowadzenia ewentualnych zmian w ustawach i prawach obowiązujących w naszym kraju. Najgorsze w tej sytuacji jest to, że takie nieformalne banki talentów scenariuszowych istnieją: na przykład przy produkcjach telewizyjnych. Tyle, że one zazwyczaj prezentują taki poziom, że albo pisarzy odstręczają albo literaci pracują tam o cichu, we wstydzie i incognito.
Czas proszę państwa na profesjonalizm w fabularnych polskich produkcjach. Już na poziomie scenariusza. Magdalena Michalska