"Mapy gwiazd": Wywiad z Martinem Katzem
*Martin Katz – Człowiek, który działał w biznesie internetowym, gdy ten stawiał dopiero swoje pierwsze kroczki. Wprowadził pierwszy webumantary (dokument w Sieci) oraz serial w 3D w Internecie. Szybko przeniósł się jednak do filmu, gdzie razem z Davidem Cronenbergiem nakręcił kilka jego ostatnich filmów, w tym najnowszy "Mapy gwiazd" z Julianne Moore i Mią Wasikowską, który właśnie wchodzi na nasze ekrany*
Jak zostałeś producentem filmowym?
Zacząłem od studiowania prawa. Nie udało mi się jednak osiągnąć żadnego większego sukcesu w tej dziedzinie, więc postanowiłem spróbować swoich sił w branży rozrywkowej. Swoją karierę rozpocząłem od pracy u największego publicznego nadawcy telewizyjnego w Kanadzie, czyli CBC Canada, jako producent programowy. Wtedy już wiedziałem, że nie ma dla mnie odwrotu.
Czy wykształcenie prawnicze pomaga w byciu producentem?
Producenci, na pewnym poziomie, zajmują się tym samym co prawnicy. Po pierwsze – całymi dniami negocjujemy. Po drugie – mamy za zadanie lokalizować problemy, bo gdy coś będzie nie tak, to musisz wiedzieć co dokładnie jest źle i poprzez to móc temu zaradzić. Czasem gdy coś nie wychodzi i pojawiają się problemy, to ludzie od razu widzą chaos, ale tak naprawdę na ogół sprowadza się to do dwóch/trzech rzeczy, które się wykolejają po drodze. Czasem są to drobiazgi, a czasem coś większego. Ale, jak to mówimy, zlokalizowanie problemu jest już połową drogi do jego rozwiązania. A w produkcji filmowej to nawet więcej niż połowa sukcesu.
Co konkretnie przyciągnęło Cię do współpracy z Davidem Cronenbergiem?
Zanim zacząłem pracę w telewizji, pracowałem w Microsofcie, prowadziłem ich kanał MSN w Kanadzie. Było to w drugiej połowie lat 90. Moim zadaniem było wówczas sprawianie by Internet w tamtych czasach stał się jak najbardziej interesujący i atrakcyjny dla ludzi, bo były to czasy, w których Sieć funkcjonowała jeszcze na zasadzie ciekawostki, nowinki. Microsoft posiadał wtedy technologię Instant messaging [coś w stylu protoplasty Gagu Gadu połączonego z Twitterem, przyp. autora], tyle, że nikt nie miał pojęcia o jego istnieniu, mieliśmy problemy z tym, by informować ludzi o jego zaletach i docierać z nim do masowego odbiorcy. Wpadłem więc na pomysł, by wprowadzić coś w stylu rozmów z celebrytami, tak by ludzie mogli w każdej chwili napisać coś do znanej osoby i w ten sposób stworzyć potrzebę bycia online. Pierwszą znaną osobą, z którą się skontaktowałem był David Cronenberg. Mieszkamy w tym samym mieście, plus, wiedziałem, że w tym samym czasie kręcił on swój nowy film „eXistenZ” z Jude’em Law. Film miał
dotyczyć tematyki związanej z technologiami, więc pomyślałem, że Davida zainteresuje coś takiego jak Internet. Nawiązałem z nim kontakt i od tamtego czasu zaczęliśmy się przyjaźnić, a z czasem też i robić razem filmy.
Ale wasz pierwszy wspólny film, „Pająk” z Ralphem Finnesem, nie był w ogóle powiązany z tematyką technologiczną...
Tak, bo akurat to, że podjęliśmy razem współpracę przy filmach to wynik zbiegów okoliczności. Zostałem zaangażowany do przejęcia sterów jako jeden z producentów „Pająka” poprzez znajomych z Londynu, którzy potrzebowali znaleźć finanse na ten film. Udało mi się sprawnie zamknąć budżet, więc mając to w pamięci, David już sam, bezpośrednio zgłosił się do mnie gdy podobne problemy pojawiły się podczas kręcenia „Niebezpiecznej metody”, a potem z „Cosmopolis”, aż do „Map gwiazd”, które starał się sfilmować od 10 lat
Czemu proces ten trwał aż tak długo?
Zapytany o to samo podczas konferencji w Nowym Jorku, David odpowiedział, że tyle samo czasu powstawała „Niebezpieczna metoda” i wcześniej „Wschodnie obietnice”, więc nie był specjalnie zdziwiony, że „Mapy gwiazd” również potrzebowały 10 lat by ujrzeć światło dzienne. Kino niezależne stawia wiele wyzwań i często potrzeba czegoś na kształt „odpowiedniego układu planet”, by móc zrealizować dany projekt. Musi zagrać wiele czynników. Na samym początku potrzeba dobrego scenariusza; następnie aktorów gotowych by dany film zrobić, a nas musi być na nich stać. Z drugiej strony, także i świat musi być gotowy by zaakceptować to, co konkretny film ma do przekazania. Coś takiego miało miejsce w momencie gdy przygotowywaliśmy „Cosmopolis”. Nie bez znaczenia były w końcu strajki scenarzystów, które miały poważne skutki w Hollywood; no i nie zapominajmy o najważniejszych wydarzeniach z 2008 roku, czyli o kryzysie, gdy cały świat obrócił się przeciwko 1% reprezentowanemu przez banki i inne instytucje finansowe, ale także
przez gwiazdy filmowe. Zaczęliśmy trochę inaczej patrzeć na życie sławnych ludzi. Wiedzieliśmy więc, że publiczność jest gotowa przyjrzeć się tragedii niemalże greckich rozmiarów, która może być powiązana z tym stylem życia.
Trudno było pozyskać takie nazwiska jak Julianne Moore, Mia Wasikowska czy Robert Pattinson do “Map gwiazd”?
Jestem strasznie dumny z tych nazwisk bo mieliśmy naprawdę wiele szczęścia. Prawdziwy przełom nastąpił gdy byliśmy w trasie promującej „Cosmopolis” dwa lata temu, w Nowym Jorku, niedługo po debiucie tego filmu na festiwalu w Cannes. Wtedy właśnie Robert Pattinson przeczytał scenariusz i powiedział, cytuję: „To jest, kurwa, najlepszy scenariusz jaki kiedykolwiek przeczytałem! Zrobię wszystko co w mojej mocy by ten film powstał”. Natychmiastowo zgodził się on zagrać rolę Jerome’a, czyli kierowcy limuzyny i to bardzo pomogło nam zaangażować inne gwiazdy. Udaliśmy się do agencji aktorskiej CAA i tam, Julianne Moore, która przeczytała wówczas jeszcze wczesną wersję scenariusza, była gotowa by podjąć się tego wyzwania. To rozpętało prawdziwą lawinę kolejnych nazwisk, które nie tylko chciały u nas zagrać, ale wręcz ścigały nas, prosząc o jakąkolwiek możliwość tego by zostać częścią „Map gwiazd”.
„Mapy gwiazd” są pierwszym filmem, który David Cronenberg nakręcił w Stanach. Dlaczego dopiero teraz?
To nie jest oczywiście tak, że David ma jakieś obiekcje dotyczące Ameryki. Po prostu jak dotąd zawsze mieliśmy okazję i możliwości ku temu by robić filmy w Kanadzie. Nawet gdy, tak jak w przypadku „Cosmopolis”, akcja rozgrywała się w Nowym Jorku. W tym przypadku całość miała miejsce w większości w limuzynie, która przemieszcza się ulicami miasta, a Wielkie Jabłko to, jak wiesz, ogromna i bardzo głośna metropolia, przez co realizacja zdjęć byłaby niemożliwa. Zmuszeni byliśmy więc do nakręcenia zdjęć na green screenie, a to już mogliśmy spokojnie zrobić w studiu w Toronto. W przypadku „Map gwiazd”, których akcja dzieje się w specyficznym środowisku Los Angeles, chcieliśmy jak najlepiej uchwycić, a potem oddać na ekranie ducha i atmosferę tego miasta. Aby to zrobić, musieliśmy fizycznie udać się do Stanów.
Czy zauważasz jakieś różnice pomiędzy produkcją filmów w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych?
Plan filmowy jest wszędzie taki sam. Bez względu na to czy kręcisz film w Toronto, Los Angeles, Berlinie czy w Warszawie. Ekipa wykonuje tą samą pracę gdziekolwiek jesteś. Jest ta sama hierarchia w przypadku raportowania. Czasem pojawiają się drobne różnice, np. w Wielkiej Brytanii plany filmowe na ogół są mniejsze, jest mniej ludzi i wszyscy mówią bardzo cicho; w Toronto z kolei ludzie są bardzo głośni, a w Los Angeles, nie dość, że jest więcej ludzi, to wszyscy wokół są jeszcze bardziej głośni. Kręcenie filmu w L.A było dla nas bardzo ekscytujące. To jest prawdziwe filmowe miasto. Cała ekipa była niezwykle profesjonalna i nie było takiego zadania, którego nie byliby oni w stanie wykonać. Dla przykładu, udało nam się podświetlić ikoniczny napis „Hollywood”, nawet pomimo faktu, że, ze względu na wysokie zagrożenie pożarowe, jakiekolwiek oświetlenie jest tam zabronione. Udało nam się tego dokonać z dystansu, dzięki temu, że mieliśmy na planie znakomitych inżynierów od oświetlenia. Nie wiem, czy gdziekolwiek
indziej trafilibyśmy na takich kreatywnych profesjonalistów z najwyższej półki.
Cronenberg to reżyser o specyficznym zmyśle wizualnym, jego filmy odznaczają się jedyną w swoim rodzaju poetyką. Czy producentowi ciężko pracuje się z taką osobowością?
David jest niezwykle skłonny do współpracy. To artysta, ale taki, który wie, że film to nie tylko sztuka, ale też i przemysł. On zawsze ma konkretny obraz filmu w swojej głowie i na każdym etapie prac do niego dąży. To czasem bywa wadą, ale w jego przypadku jest zaletą. Dzięki temu o wiele prościej jest zaplanować i wykonać dany projekt, bo po prostu wiesz do czego zmierzasz i co chcesz osiągnąć. Reżyserzy, którzy nie mają określonej wizji tego co chcą zrobić będą jej szukać na etapie produkcji, co często wiąże się z nie zawsze słusznie wydawanymi pieniędzmi.
Świat wokół nas cały czas się zmienia, a wraz z nim także sposoby finansowania filmów (np. crowdfunding). Co o tym wszystkim sądzisz?
Widzę to wszystko w bardzo pozytywnym świetle. Jestem w tej branży od prawie 30 lat i średnio co 7 lat pojawia się jakaś nowinka i od razu wszyscy mówią, że to już koniec i nic nigdy nie będzie takie samo, tyle, że jak dotąd się to nie sprawdziło. Zamiast tego, uczymy się asymilować innowacje, wychodzić im naprzeciw i korzystać z nowych dróg produkcji i finansowania projektów. Wydaje mi się, że crowdfunding właściwie się już przyjął. Przynajmniej w niektórych kręgach. Powstają gry, filmy, seriale finansowane poprzez wpłaty od zwykłych ludzi, często fanów konkretnych projektów. I to jest wspaniałe bo pozwala na niezależność, na stworzenie dzieła, które będzie takie jakie miało być w założeniu, bez obawy o to, że osoby trzecie będą chciały się wtrącać w produkcję. Z drugiej strony, obecnie furorę robi Netflix, mamy nową erę telewizji, która z kolei przyczynia się do spadku zainteresowania kinem. Coraz rzadziej ludzie chodzą na film bo zamiast tego wolą zostać w domu i obejrzeć kilka odcinków serialu „True
Detective”, który ma im o wiele więcej do zaoferowania. Ale moim zdaniem to jest bardzo dobra okazja dla kina niezależnego by zrobić coś innego i znaleźć na nowo swoją niszę. Takim przykładem może być chociażby fantastyczne „Boyhood” Richarda Linklatera. Nie sądzę, by ten projekt się udał gdyby powstał w formacie serialu w telewizji. Widziałem pełne sale kinowe na seansach „Boyhood” i ludzie wychodząc mieli potrzebę rozmawiania o tym, komentowania. Zupełnie tak jakby to był mini-festiwal wokół jednego filmu. Ten przykład pokazuje, że w kinie nadal są pola do działania i opowiadania ciekawych historii w niestandardowy sposób, który zainteresuje i przyciągnie widza.
Ty sam masz na koncie kilka ciekawych projektów. Na przykład pierwszą w historii serię internetowych dokumentów dotyczących prac Marshalla McLuhana o komunikacji w kontekście przejścia naszego społeczeństwa ze świata analogowego do cyfrowego.
To było w latach 1996-1998, gdy pracowałem w Microsofcie. Wtedy jeszcze z Internetem łączono się tylko za pomocą starodawnych i powolnych modemów. Dostałem wtedy do za zadanie sprawić, by w warunkach wolnego połączenia z Siecią, medium to stało się postrzegane jako równie atrakcyjne co telewizja, radio bądź gazety. Jednym z pomysłów było więc stworzenie serii internetowych dokumentów „Splice”, które opowiadały historię telekomunikacji, jej ewolucję oraz rolę Marshalla McLuhana w tym wszystkim. Mieliśmy też pomysł na kanał/stronę newsową, który wtedy miał wyprzedzać swoje czasy. Projekt wyglądał jak wielka ściana graffiti ze zdjęciami z całego świata przedstawiającymi najświeższe informacje. Wydaje mi się, że po dziś dzień Internet zmierza cały czas w tym kierunku, ale jeszcze nie dotarł do mety. Naszym podstawowym zmysłem jest wzrok; zdjęcie/obrazek nie musi być tłumaczone na inne języki, bo obraz jest zrozumiałym i uniwersalnym nośnikiem informacji, przez co niesie ze sobą o wiele bogatszy i treściwy
przekaz niż jakikolwiek komunikat czy pasek informacyjny. Żyjemy w kulturze obrazkowej, więc to jest moim zdaniem przyszłość komunikacji i jesteśmy coraz bliżej momentu gdy tak to będzie wyglądało.
Stworzyłeś też pierwszy film w 3D w Internecie, prawda?
To był specjalny odcinek serialu dla dzieci przygotowany z okazji Halloween. Tak, to był pierwszy raz w historii, gdy użyto 3D w Internecie. Miało to miejsce około 1997 roku. MSN miało swoich własnych subskrybentów, więc słaliśmy im pocztą oldshoolowe kartonowe okulary 3D z przeznaczeniem do tego by mogli w nich oglądać specjalny odcinek animowanego serialu „Freaky Stories”. Animacja była bardzo staromodna, z wykorzystaniem elementów poklatkowych, tak więc była w sam raz na nasze potrzeby technologiczne w erze powolnego Internetu. Pod koniec lat 90. Microsoft wierzył, że może zostać Disneyem nowej ery. Próbowaliśmy wtedy przecierać szlaki, tworzyć oryginalne, kreatywne projekty, innowacje, które na dobre zadomowią się gdy już Internet „przyjmie się” jako masowe medium. Ale niestety, z czasem kierownictwo straciło nadzieję i cierpliwość, wszyscy zaczęli uważać, że te ambitne plany jednak się nie zrealizują i zamknęli cały biznes. Parę lat później dosłownie znikąd pojawiło się Google, które wraz z mechanizmem
wyszukiwania popchnął o kilka kroków milowych rozwój Internetu, który nagle stał się ziemią obiecaną dla innowacyjnych start-upów. Nikt z nas, na parę lat przed wybuchem „bańki internetowej” nawet nie podejrzewał, że to właśnie moduł „search” stworzy zapotrzebowanie na kontent online i bycie w Sieci. Patrzyliśmy w stronę wielkich, ambitnych projektów, a przeoczyliśmy te najbardziej proste i podstawowe potrzeby i rozwiązania. No, ale ja w tamtym czasie opuściłem już biznes internetowy i zająłem się filmem, czego absolutnie nie żałuję.