Mathieu Kassovitz: To film walki i odnajduję w nim energię włożoną w jego realizację.

Urodzony w Paryżu aktor, reżyser, scenarzysta i producent. Jego najnowszy film "Babylon Babies" umiejscowiona jest w przyszłości, która targana jest przez wojny, a światem rządzą mafie i sekty. Film jest już drugą adaptacją jednej z książek Dantec'a.
Mathieu Kassovitz: To film walki i odnajduję w nim energię włożoną w jego realizację.
Źródło zdjęć: © AFP

06.08.2008 13:48

Kiedy odkrył Pan powieść Maurice’a Danteka „Babylon Babies”?

W 2002 roku. Zawsze wolałem książki z gatunku naukowej antycypacji od science fiction. A „Babylon Babies” to właśnie wielka powieść znana z tego, że przedstawia przyszłość w oparciu o naukę i dlatego po nią sięgnąłem. Przeczytałem ją w jedną lub dwie noce i stwierdziłem, że były z niej niezły film… który trwałby 6 godzin! I pochłonąłby budżet 500 milionów euro!

Dlaczego zatem podjął się Pan adaptacji książki, której zaadaptować się nie da?

Właśnie fakt, że „Babylon Babies” ma opinię książki, której nie da się przenieść na duży ekran, sprawiał, że to wyzwanie było tym ciekawsze. Każdy odczytuje ją inaczej. Czytamy te same słowa, ale nasz mózg przetwarza je w inny sposób. A w kinie wszyscy widzimy to samo. Moim zadaniem było więc pokazanie swojej wizji powieści. Wyzwaniem było jednak to, jak 600 stron tekstu zmieścić w półtoragodzinnym filmie. To sprawiło, że niektóre wydarzenia musiały od razu zostać wykreślone. I dlatego właśnie zdecydowaliśmy na zmianę tytułu na „Babylon A.D.”, ponieważ w miarę pisania scenariusza stawał się to coraz bardziej film nakręcony „na podstawie” powieści a nie jej prawdziwa adaptacja.

Dodaliśmy niektóre sceny, wymyśliliśmy sporo elementów, cały system. Posłużyliśmy się losami i historią Marie, młodej kobiety, której ma towarzyszyć Toorop i która jest jedną wielką zagadką, ale zmieniliśmy samą bohaterkę. Zrobiłem z niej dziewczynę stworzoną przez komputer, która posiadła całą wiedzę wszechświata, lecz jednocześnie cierpi na schizofrenię ponieważ nie zna źródła owej wiedzy, która pożera jej umysł. Zmieniliśmy także jej imię na Aurora ponieważ Marie było zbyt prozaiczne. Zmodyfikowałem także przeszłość Tooropa – w książce Danteka Toorop na 17 lat wyjeżdża do Kosowa. Ja uczyniłem z niego dziecko wojny, ofiarę wszystkich wojen ostatnich 30 lat.

Ponadto, w książce są też rzeczy, których nie da się wyjaśnić na ekranie. Nielogiczne wydaje się na przykład to, że po przybyciu do Montrealu bohaterowie ukrywają się przez pół roku. Logiczne jest to dzieje się w filmie po ich przybyciu do Nowego Jorku, kiedy Toorop przekazuje dziewczynę. Musieliśmy więc streścić 6 miesięcy w 3 minuty.

Co oznacza Babylon A.D.?

Babylon A.D. oznacza erę Babilonu, miasta wszelkich grzechów. Taka nazwa pozwalała mi też na stworzenie ładnego logo B.A.D. (śmiech). Poza tym, dla Amerykanów tytuł „Babylon Babies” mógł mieć podwójne znaczenie – jako że „babies” może oznaczać zarówno niemowlęta, jak i atrakcyjne dziewczyny. Nie pasowało mi też słowo „niemowlęta” w tytule - dawało zbyt wiele informacji na temat tego, co przewozi Aurora.

Jaka była rekcja Danteka na wszystkie te zmiany?

Był pod tym względem bardzo otwarty. Powiedział mi: „Weź moją książkę i zrób z nią co chcesz. Zgadzam się na przekazanie Ci praw do niej, bo podoba mi się Twoja wizja i Twoje filmy. Mam do Ciebie całkowite zaufanie”. Dantec wiedział, że zachowałem ducha jego książki, temat, ogólny zarys historii i był raczej ciekawy wszystkich zamian, jakich dokonaliśmy wraz z moim współscenarzystą Érikiem Bernardem. Teraz czekam, by obejrzał skończoną wersję filmu i powiedział to samo.

Pańskie pierwsze trzy filmy powstały na podstawie oryginalnych scenariuszy, zaś dwa z trzech ostatnich to adaptacje. Czy to coś zmienia?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mój pierwszy film „Mulatka” inspirowany był życiem, jakie w tamtym czasie wiodłem oraz obrazem „Ona się doigra” Spike’a Lee. Inspiracją dla mojego drugiego filmu - „Nienawiści” była twórczość Scorcese. Wszystko, co zrobiłem powstało w oparciu o to, co już widziałem.

Najistotniejszy w filmie jest produkt końcowy, a nie jego scenariusz. Kiedy czytam Stephena Kinga mam ochotę przenieść na ekran wszystkie jego książki! Jean-Christophe Grangé, autor „Purpurowych rzek” ma ogromny talent ponieważ potrafi wymyślić historie, których ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie w kinie. Nie mam problemów z czerpaniem inspiracji z powieści. W chwili, gdy ją adaptuję, staje się moja. Na ogół gdy czytając jestem w stanie przebrnąć przez pierwsze 10 stron książki, mam ochotę nakręcić jej adaptację (śmiech)… Od lektury książki do rozpoczęcia zdjęć minęło 5 lat… Czy trudno było dojść do porozumienia w kwestiach finansowych?

Tak, to było bardzo trudne, ponieważ Amerykanie są bardzo trudni w interesach. Na początku projektu miał z nami pracować Christophe Rossignon, producent moich trzech pierwszych filmów. Razem z Érikiem Bernardem mieliśmy już napisany scenariusz, którego zrealizowanie miało kosztować 90 milionów dolarów. I Christophe powiedział mi: „Mathieu, ja nie mogę się w to zaangażować ponieważ w to nie wierzę”. Tak więc rozstaliśmy się, a ja wyjechałem do Stanów kręcić „Gothikę”.

Zrozumiałem, że do zrealizowania „Babylon A.D.” potrzebna mi będzie amerykańska gwiazda, a zatem musiałem nakręcić film, który odniósłby sukces kasowy na terenie USA. Joel Silver, producent „Matrixa” zaproponował mi wyreżyserowanie „Gothiki” z Halle Berry, która właśnie dostała wtedy Oskara oraz z Penelope Cruz i Robertem Downey Jr.

Film się udał, co pozwoliło mi narzucić przy „Babylon A.D.” swoje warunki na poziomie produkcji bez konieczności sprzedawania scenariusza amerykańskiemu studiu. Koniecznie potrzebna mi była europejska koprodukcja, tak by Amerykanie zadowolili się kupnem filmu. Naszym celem było zmieścić się w budżecie okrojonym do 60 milionów dolarów: 30 milionów z Europy i drugich 30 od Amerykanów.

Czy w Hollywood nie przestraszyli się tematu?

Nie, ponieważ jest on ukryty za dużą liczbą efektów specjalnych, wielu scen akcji i historią, która ma ręce i nogi. Bardzo szybko poruszyliśmy z Amerykanami temat religii ponieważ od razu chcieliśmy wyjaśnić wiele kwestii. Jednym z moich inspiracji filmowych przy tym projekcie był „Łowca androidów”, nie tyle jeśli chodzi o formę, co o jego istotę. „Łowcę androidów” na pierwszy rzut oka odbiera się przede wszystkim jako film science fiction i akcji. Ale w gruncie rzeczy opowiada on o Bogu, o naszej egzystencji, o stworzeniu…

To samo zrobił Spielberg w „E.T.”, który jest filmem o rasizmie. Powiedziałem sobie: „Chcę stworzyć kino gatunkowe, kino akcji, dla facetów, hardcore’owe…, które ukazywałoby społeczeństwo, w jakim żyjemy”. Nie chciałem kłaść zbyt dużego nacisku na sprawy związane z religią dlatego musiałem trzymać się akcji. Z zakonników zrobiliśmy sektę. Do każdego krytyka i do każdego widza należy odnalezienie tego, co tkwi głębiej.

Jak wybrał Pan aktora do roli Tooropa?

Od razu wiedziałem, kogo chcę - Vina Diesla. I bynajmniej nie był on kandydatem nr 1 amerykańskich studiów. Musiałem naprawdę naciskać, żeby to on zagrał Tooropa. Wcześniej widziałem go już w wielu filmach i wydawał mi się dobrym aktorem, spodobała mi się jego osobowość, a odkrył go przecież sam Steven Spielberg w filmie „Szeregowiec Ryan”. Potem widziałem go w „Ryzyku”, gdzie zagrał maklera. A poza tym to ostatni „twardziel” w USA, nie ma innych, w każdym razie nie poniżej 60tki. Ponadto, podobała mi się też jego szorstkość. Chciałem pokazać go potem na końcu filmu jako ojca dwójki dzieci XXII wieku.

A skąd wybór Mélanie Thierry?

Znałem ją jako modelkę. Poznałem ją gdy grała w „Le vieux juif blonde”, sztuce teatralnej, w której przez półtorej godziny odgrywała dwie różne role. I była w nich olśniewająca. Powiedziałem sobie wtedy: „To właśnie jest Aurora!”. Potrzebowałem dziewczyny, która byłaby symbolem czystości. A można by sądzić, że Mélanie została stworzona przez komputer – ma idealną twarz, cudowne spojrzenie, jest prawie jak nie z tego świata. A do tego jest bardzo dobrą aktorką. W domu przy użyciu małej kamery przeprowadzaliśmy próby, podczas których płakałem. To było bardzo wzruszające i potwierdziło, że to idealna Aurora.

Poza tym, było dla mnie bardzo ważne, by w filmie był jakiś francuski element. Na początku Amerykanie nie chcieli się na nią zgodzić. Ale kiedy zrozumieli, że do zagrania Aurory potrzebna była nam nieznana aktorka, dali jej szansę. Jedynym problemem był jej francuski akcent i Mélanie musiała włożyć sporo pracy w ćwiczenie akcentów. Chciałem, by mieszała ich kilka w jednym zdaniu tak, by nie dało się zidentyfikować kraju jej pochodzenia i by sprawić, że postać Aurory będzie bardziej uniwersalna. Udało jej się to i w końcu Amerykanie się na nią zgodzili… Do jej ochrony wybrał Pan Michelle Yeoh…

Wiedziałem, że obok białej piękności, jaką reprezentuje Mélanie, potrzebna mi była piękność azjatycka. A Michelle to najpiękniejsza kobieta świata (śmiech)! Jest częścią historii kina. Na początku napisałem rolę prawdziwej zakonnicy, małej, krępej, zgorzkniałej, ale film, jaki planowałem zrobić to film akcji z zakonnicą-wojowniczką. Potrzebowałem więc aktorki-wojowniczki. Wśród dziewcząt jest ich niewiele, wśród prawdziwych kobiet – tylko jedna. Michelle pracowała z Jackiem Chanem i dla mnie było prawdziwym szczęściem mieć ją na planie. Jej obecność pozwoliła mi uczynić trio bohaterów nieco bardziej walecznym i włączyć Mélanie w tok akcji.

Z drugiej strony, po tym jak Michelle przyjęła rolę, dużo łatwiej było mi narzucić francuskich aktorów o międzynarodowej pozycji. Pomysł obsadzenia Gérarda Depardieu w roli Gorsky’ego rozbawił wszystkich i miałem ochotę go zrealizować. To była niebywała okazja ponieważ potrzebowałem swojego rodzaju ikony do roli głównego „czarnego charakteru” w filmie. A Depardieu zagrał go do samego końca. Potem do głowy przyszedł mi „ten zły” z „Matrixa” czyli Lambert Wilson. Przed „Matrixem” uważałem go za typowego playboya francuskiego kina i wcześniej nigdy bym mu nie zaproponował tej roli. Ale kiedy dowiedziałem się, że zagrał także w filmie Marca Caro stwierdziłem, że to dobry wybór.

Dużo pracowaliśmy nad jego postacią tak, by uczynić z niego wielkiego „super bohatera” z lat 80., unikając przy tym śmieszności. To naprawdę postać żywcem wyjęta z „Métal Hurlant” (francuskiego czasopisma poświęconego komiksowi i science fiction – przyp. tłum.). Swoją drogą ten magazyn komiksowy z lat 80. stał się jednym z moich punktów odniesienia przy tworzeniu tego filmu. Dla mnie „Babylon A.D.” to skondensowany „Métal Hurlant”.

W filmie występuje także Charlotte Rampling…

W tym przypadku także potrzebowałem charyzmatycznej złej postaci, symbolu, kobiety, która podsycałaby fantazje i antagonizmy u wszystkich ludzi, których spotkała na swej drodze. Potrzebowałem kobiety, której z jednej strony nie powierzyłoby się własnego dziecka, i o której jednocześnie można by powiedzieć, że w dalszym ciągu ubiera się jak w filmie „Nocny portier”. Stąd pomysł Charlotte Rampling.

Jak przebiegały zdjęcia?

To były bardzo trudne zdjęcia, które trwały od grudnia 2006 do kwietnia 2007 roku. I oczywiście nie obyło się bez kłopotów na planie. Takiego filmu nie da się zrobić bez problemów. Aby stworzyć podobny film bez potu i krwi potrzebny byłby budżet rzędu 150 milionów euro. Bez tego, trzeba się było wykłócać. No i kłociliśmy się! To była prawdziwa partyzantka. Nie było łatwo, ale przecież nigdy nie robiłem łatwych filmów (śmiech). A kiedy do tego nie chce spaść śnieg to naprawdę jest się w poważnych tarapatach. I stąd aż do Francji zawędrowały plotki, że na planie pojawiły się trudności.

A czy współpraca z Vinem Dieslem przebiegała gładko?

Musieliśmy się dotrzeć jeśli chodzi o sposób pracy każdego z nas, historię oraz postać, którą grał. Ale tego rodzaju problemy mogą pojawić się przy pracy z każdym aktorem. Można poświęcić na to czas jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, ale praca na planie przez 15-16 godzin dziennie to zupełnie inna historia. Inaczej się wszystko przeżywa, dochodzi do spięć.

Z niektórymi ludźmi jest tak, że zaczyna się pracować a po kilku tygodniach stwierdza się: „Kurcze, nic z tego nie będzie!”. I szuka się kogoś innego. Ale aktorów z planu nie da się wyrzucić. To właśnie stąd rodzi się relacja miłości/nienawiści. W naszym przypadku na pewno był element „miłości”, bo Vin dał bardzo dużo z siebie, do tego stopnia, że uważam, iż jest to pod względem aktorskim jego najlepszy film. Z drugiej jednak strony, jest amerykańską gwiazdą przyzwyczajoną do tego, by traktować go jak amerykańską gwiazdę. A ja traktuję ludzi jak istoty ludzkie.

W „Babylon A.D.” odnaleźć można niemało spraw, które niepokoją Pana jako obywatela oraz artystę. Czy uważa się Pan za twórcę kina zaangażowanego?

Czego bym nie zrobił, zawsze będzie to miało pewne tło polityczne. Jest to bowiem podstawa każdego dobrego filmu. To waga, jaką przypisuje się danemu tematowi, decyduje o sile oddziaływania filmu. Ja pragnę wzruszać ludzi poprzez opowiadanie mocnych historii… Film dedykowany jest Pańskim córkom…

Pracę nad tym filmem rozpocząłem 6 lat temu. 6 lat temu przyszła na świat moja starsza córka. Mam też drugą córkę, która niedawno się urodziła. Moja żona była w ciąży podczas kręcenia zdjęć, a to jest film stworzony wokół dzieci, który opowiada też o wychowaniu. Jak mówi Toorop pod koniec filmu „Ratujmy planetę ratując za każdym razem jedno dziecko”.

Czy łatwo jest wyobrazić sobie jak będzie wyglądać przyszłość?

Chodziło o to, by stworzyć film oparty na antycypacji naukowej, nie science fiction. Samoloty bezzałogowe czy elektromagnetyczny papier zdolny do nadawania obrazów, wszystko to już istnieje (nawet jeśli tylko w stadium prototypu). Trzeba się zastanowić, jak przedstawić przyszłość unikając futuryzmu, nie ukazując latających samochodów, lecz raczej to jak za 10 lat będzie wyglądał elektryczny Smart.

Czy młody reżyser filmów krótkometrażowych, jakim Pan kiedyś był, wyobrażał sobie siebie pewnego dnia za sterami takiego projektu?

Kiedy byłem młodym reżyserem filmów krótkometrażowych z pewnością nie. Moim zmartwieniem było jak wyreżyserować film długometrażowy. Po tym jak mi się udało, problemem było to, jak zrealizować kolejny film. Ale jestem zadowolony ponieważ udało mi się zrobić to, co rozpocząłem 10 lat temu. Funkcjonowanie poza granicami pozwala mi poruszać różnorodną tematykę, daje mi wolność. Dusiłbym się sztywno trzymając się zasad typowego francuskiego kina. Ale przede wszystkim jestem zadowolony ponieważ pracuję!

A czy jest Pan zadowolony z „Babylon A.D.”?

Tak, jestem. To film walki i odnajduję w nim energię włożoną w jego realizację. Mam zamiar pokazać go Dantekowi. Jestem pełen obaw co do jego reakcji, mimo że wiem, iż scenariusz mu się podobał. Jestem też niepewny reakcji ze strony miłośników książki. Będą musieli zrozumieć, że nie jest to jej wierna adaptacja, że oddaliliśmy się od oryginału… Z drugiej strony sądzę też, że film skłoni ludzi do przeczytania powieści. Będą mogli wtedy sami odkryć jej prawdziwą wersję, to, co chciał przekazać Dantec. „Babylon A.D.” to moja osobista wizja jego książki. Dwie wersje, które mają wspólnego ducha.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)