Michał Koterski w filmie "Gierek". "Musiałem za wszelką cenę bronić bohatera"
- Kiedy dostałem tę rolę, wiedziałem jedno – nie mogę grać Gierka, muszę się nim stać. A kiedy się już nim stanę, to nie mogę siebie oceniać, rozliczy mnie historia, jak to się stało i rozliczą mnie widzowie za rolę, którą odegrałem - mówi Michał Koterski w rozmowie z WP. Aktor grający Edwarda Gierka zdradził, co usłyszał od ojca-reżysera, gdy przyjął tę rolę.
21 stycznia do polskich kin wchodzi film "Gierek" w reżyserii Michała Węgrzyna. Tytułową rolę zagrał Michał Koterski, który w rozmowie z WP opowiedział o wspomnieniach z PRL-u, krytycznej ocenie swojego bohatera, ale także o wcześniejszych filmach kręconych z ojcem.
Mateusz Demski: Dobrze liczę, że jeszcze się załapałeś na ostatni rok rządów Gierka?
Michał Koterski: Nie, urodziłem się 29 grudnia 1980 r., to Gierek już wtedy nie rządził. Pojęcia o nim jako tako nie mogłem mieć. Jedyne, co jeszcze pamiętam z tamtych czasów komuny, to że nic generalnie nie było, ale też jakoś to dziecku nie doskwierało.
A co z PRL-u najlepiej zapamiętałeś?
Pamiętam, że była niesamowita zima, padał śnieg, że było jak w "Opowieści wigilijnej". Albo że takim luksusem w telewizji była "Niewolnica Isaura". Zawsze mam przed oczami, jak moja mama chodziła oglądać serial albo jazdę figurową na lodzie do sąsiadki, która miała kolorowy telewizor. U nas stał czarno biały, bo w domu się nie przelewało. Mama była nauczycielką klas I-III w szkole podstawowej, a dla ojca to były wtedy początki, trudno mówić tu o jakiejś karierze. Poza tym, czasy były takie, że tak zwani inteligenci nie zarabiali wielkich pieniędzy. Najbliższa moja koleżanka miała ojca taksówkarza i oni mieli luksus. Lubiłem do nich chodzić. Na kolorowy telewizor, wideo, można było oglądać bajki kupione pod stadionem ŁKS-u w Łodzi.
No to jak jeszcze wspominasz dzieciństwo w domu filmowcowa?
Zawsze powtarzam, że wtedy ojciec wykonywał dla mnie magiczny, ale przede wszystkim enigmatyczny zawód. Jako dziecko nie miałem pojęcia, co to znaczy "reżyser". Prawdę mówiąc, kojarzył mi się z jakimś takim leniem. Mama na ósmą do pracy, a ojciec od dziesiątej gdzieś dopiero siadał do ołówka i coś tam skrobał. Dla dziecka w tym wieku to nic nie znaczyło. Pamiętam nawet, że jak w szkole mnie pytali, kim jest mój ojciec, to mówiłem, że lekarzem albo prawnikiem. A dzieci wołały: "kłamie, kłamie, jest reżyserem!". Wtedy zapadałem się pod ziemię i wstyd mi towarzyszył, aż do momentu, kiedy pewnego dnia w drugiej klasie wróciłem do domu, a tam mój tata z Panem Kleksem przy pomidorowej.
To chyba wszystkim już opowiadałeś.
No tak, wiesz jaki to był szok! Dla mnie to nie był Piotr Fronczewski, który do jakiegoś spektaklu akurat miał zapuszczoną brodę, tylko Pan Kleks. Pamiętam, że słuchałem, jak rozmawiają, a mama podała moje ulubione knedle ze śliwkami. Taki byłem zafascynowany, tak je zajadałem, że jak Pan Kleks wyszedł z domu, to z emocji puściłem pawia na posadzkę i już knedle do tej pory mi się źle kojarzą. W każdym razie, jak mnie później pytano w szkole, kim jest mój tata, to mówiłem: "Nie wiem, ale za to zna Pana Kleksa!".
Krótko mówiąc, u ciebie za komuny wcale nie było tak szaro, brzydko.
Bo ten czas nie miał nic wspólnego z polityką. Jak ludzie stali do sklepu z kartkami, to mi się raczej kojarzyło, że te bony można w Peweksie, a późniejszej Baltonie, zamieniać na dolary i kupować resoraki. Dzieci trochę inaczej odbierały ten świat, bo były od polityki daleko. Więc wywołany przez ciebie na początku Gierek w mojej świadomości nie istniał, ale dziwne jest to, że ludzie wokół wiedzieli, kto to jest. I ja też wiedziałem. Trudno mi nawet powiedzieć, skąd o nim pierwszy raz usłyszałem, ale widocznie musiał być zapamiętany.
No właśnie, to już zostając przy temacie Gierka, w którego wcielasz się w nowym filmie Michała Węgrzyna – wydaje ci się, że ludzie dobrze go zapamiętali?
Na pewno odcisnął jakieś piętno. Jak się już przygotowywałem do roli i w międzyczasie jeździłem ze spektaklami po różnych teatrach i domach kultury w całej Polsce, to byłem w szoku, że ludzie ciągle z takim entuzjazmem go wspominają. Na Śląsku to już w ogóle jest kochany, uwielbiany, na jego grobie jest prawie tyle zniczy, ile u Ryśka Riedla. Ale wiadomo, że ludzie różnie po latach te jego rządy oceniają. Przez jednych pamiętany jako barbarzyńca komunistyczny. A przez drugich jako zbawca narodu – ten, który sprowadził Coca-Colę i dał posmakować ludziom PRL-u troszkę tego zachodniego stylu.
To jak tego Gierka i jego dekadę oceniasz? Wspomniałeś wcześniej, że urodziłeś się już później, ale na pewno przygotowując się do roli trochę o nim czytałeś.
Trudno powiedzieć. Od rozliczania to są politycy i oni się w to bawią. Ja wykonuję zupełnie inny zawód. Kiedy buduje się taką postać, trzeba wyłączyć jakiekolwiek ocenianie. Kiedy dostałem tę rolę, wiedziałem jedno – nie mogę grać Gierka, muszę się nim stać, a kiedy się już nim stanę, to nie mogę siebie oceniać, rozliczy mnie historia, jak to się stało i rozliczą mnie widzowie za rolę, którą odegrałem. Nie jest tajemnicą, że każdą rolę konsultuję z ojcem i on mi od razu powiedział: "Słuchaj, musisz do końca za wszelką cenę bronić tego bohatera". I tak zrobiłem – musiałem poznać jego historię, wejść w jego buty, a przede wszystkim go polubić.
I jak się tak lepiej Gierka pozna, to można go polubić?
No oczywiście, że można. Ja przeczytałem o nim wszystko, co było do przeczytania. Kiedy jeździłem na spektakle albo na zdjęcia, to zgrałem sobie audiobooki i słuchałem na okrągło, żeby z nim obcować, żeby poznać go od każdej strony. Dużo się o nim dowiedziałem, bardzo ciekawych rzeczy – że to był chłopak, który wychował się w rodzinie górniczej, że od najmłodszych lat śmigał z lampą, która była cięższa od niego, że jego ojciec i dziadek umarli w kopalni. Potem z mamą wyjechał za chlebem do Francji, Belgii, żył tam przez 25 lat i nasiąkał zupełnie inną kulturą.
Z jego biografii wynika, że on tak naprawdę nie chciał wracać do Polski. Przez to nie był wcale zwykłym karierowiczem, partyjniakiem, tylko gościem, który faktycznie łyknął Zachodu i myślę, że chciał podarować Polakom to, czego sam doświadczył. A wiadomo, że to się nie mogło udać w ustroju, gdzie wszystko było z papieru. Krótko mówiąc: jego wizje były słuszne, ale niewykonalne w tamtych latach.
Czy ta rola była dla ciebie wyzwaniem?
No szczerze mówiąc to było duże wyzwanie i poświęcenie. Przez rok się przygotowywałem, przyjąłem taką amerykańską metodę. Tak sobie założyłem, że dla roli poświęcam wszystko – wyprowadziłem się na pół roku z domu, przytyłem 21 kg, żeby tylko stać się tym Gierkiem. Wtedy przypomniały mi się słowa Marka Kondrata, który kiedyś mówił, że raz w życiu dostaje się taką rolę, gdzie trzeba poświęcić wszystko.
To było zaraz po "Dniu świra", kiedy robiliśmy "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Pamiętam, jak mówił mi, że po tym filmie nie mógł się pozbierać pół roku. Jako młody człowiek, który nie miał wtedy takiego doświadczenia, myślałem sobie: "O czym on w ogóle gada, przecież to taka rola, kultowa, którą zapisał się w historii kina, każdy to pamięta". Teraz po "Gierku", a wcześniej po "7 uczuciach", zrozumiałem, co znaczy wejść tak głęboko w rolę. I jaki to jest ciężki dla psychiki człowieka zawód.
Skoro już o "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" mówimy, to podejrzewam, że ten film był dla ciebie w pewnym sensie przełomowy. Możliwe, że też najbardziej osobisty.
Każdy film o Miauczyńskim jest dla nas z ojcem elementem rozliczenia i autoterapii, dotykającym głębokich ran. Nie jest to żadną tajemnicą, sam o tym wspominał, kiedy jeszcze udzielał wywiadów. Prywatnie było to trudne doznanie, ale też niesamowite dla mnie, jako wtedy młodego w cudzysłowie "aktora". Żadna szkoła aktorska, nie przygotuje aktora do pracy jak samo granie w filmach.
To tak jak z nauką jazdy u instruktora – wiadomo, że jak się wyjedzie dopiero w godzinach szczytu na skrzyżowanie w Warszawie, to się zaczyna prawdziwa jazda. A praca u mojego ojca to jest naprawdę trudna szkoła. Przygotowania do "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", tak samo jak potem do "7 uczuć", zaczęła się pół roku przed zdjęciami. Siedzieliśmy codziennie z Markiem na próbach – gadaliśmy o postaciach i scenariuszu pisanym trzynastozgłoskowcem.
Do dziś krążą legendy, że dla aktorów nauczenie się tego tekstu to mordęga.
To prawda, dla amatora jakim wtedy byłem, to było bardzo trudne do zapamiętania i ułożenia sobie w głowie. Każde zająknięcie, każde chrząknięcie w scenariuszu było rozpisane i pamiętam, jak kiedyś powiedziałem do Marka: "Słuchaj, może tu sobie wyrzucimy, tu coś przytniemy". A Marek na to: "Pamiętaj, scenariusz u twojego ojca jest jak utwór muzyczny, każde zdanie, które jest w nim zapisane, ma swój rytm i nadaje też rytm kolejnemu. Jak wyrzucisz chociaż jedną nutkę, to nie będzie już ten sam utwór".
Trzeba było się wszystkiego na blachę uczyć. Potem mnie to pocieszyło przy "Baby są jakieś inne", jak Więckiewicz przyznał się, że uczenie się tych monologów to był dla niego koszmar. Podobno na dwa tygodnie wyjechał nad morze, chodził codziennie po plaży w jedną stronę, w drugą stronę i ludzie patrzyli na niego jak na wariata.
A gdyby ten tytuł "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" sparafrazować i tak cię zapytać: czy wszyscy jesteśmy Adasiem Miauczyńskim?
Nie jestem w jednym, drugim i trzecim człowieku, mogę mówić tylko za siebie, ale ja tego Adasia w sobie mam. Tak samo jak on często mam lęki nieuzasadnione, często jak włączam tę słynną telewizję i wiadomości, to od razu zapadam się w sobie, bo mnie bombardują, że koniec świata zbliża się wielkimi krokami.
Poza tym mam podobną frustrację i nerwy. Zawsze mi się trafi jakaś baba albo facet w kolejce, który wybiera coś pół godziny i myślę sobie, że najchętniej bym go udusił. Ale chyba inni tego Adasia po części w sobie noszą. Ludzie głośno o tym mówią. Nieraz ktoś zaczepiał mnie razem z ojcem na ulicy i stwierdzał: "Jezu, pan to chyba ukradł z mojego życia".
W "7 uczuciach" sam wcieliłeś się w postać Adasia. Ten film, jak wskazuje sam tytuł, traktuje właśnie o uczuciach, zaczyna się zresztą takim zdaniem, że jest siedem podstawowych uczuć, które trzeba umieć wyrażać i przeżywać. Wydaje ci się, że po tych wszystkich latach, też potrafisz już nazwać i doświadczać uczuć?
W moim przypadku to wiązało się z długą pracą. Nie jest tajemnicą, że 7 lat temu nastąpił zwrot w moim życiu, który za sprawą mojej choroby uzależnienia pozwolił mi na pracę nad tymi uczuciami. I tak przekleństwo mojego życia stało się moją łaską, bo gdyby nie choroba, to nigdy bym się za to nie wziął. Dzisiaj mogę powiedzieć tak – potrafię nazwać swoje uczucia, to co czuję i czego pragnę, ale nie wiem, czy potrafię je przeżywać. Widzę, jak jednego dnia doskwiera mi to czy tamto, ale czy ja chcę się tym skonfrontować?
Powiem szczerze, że mam różne momenty, to się dzieje falowo. Jak zadbam o siebie i moją kondycję psychiczną, czyli jak jestem najedzony, wyspany, w kontakcie z innymi ludźmi, to wtedy łatwiej jest mi przeżywać uczucia. Ale kiedy za dużo pracuję, zaniedbam, nie dosypiam, nie dojem, to trudniej mi się skontaktować z uczuciami i odcinam się od nich. Na szczęście już to rozpoznaję, nawet taki specjalny test sobie opatentowałem.
To znaczy?
Jak wsiadam rano do samochodu i mnie irytuje, że facet przede mną jedzie za wolno albo się ciągnie, to już jest dla mnie znak. Wtedy sobie myślę: "Oho, uważaj Michał, to znaczy, że coś jest z tobą nie tak, odpowiedz sobie szybko na pytanie, co cię tam boli, gryzie". Przecież tę samą drogę codziennie przebywam z domu do pracy albo do przedszkola po syna i nie zawsze mi to przeszkadza. Czasem wręcz kogoś na drodze przepuszczę, wpuszczę przed siebie. Ten test samochodowy najlepiej pokazuje, jaki mam dzień i też to, że warto się nad sobą zastanowić. Bo to nie ci ludzie mnie denerwują, tylko ja denerwuję się na nich.
A uczucia dzieci i to, jak z nimi rozmawiać? "7 uczuć" były też takim szczególnym filmem, który domagał się dla nich równego traktowania, pokazywał, że każdy dorosły, rodzic przede wszystkim naznacza swoimi zachowaniami małego człowieka.
To prawda. Sam jestem ojcem czteroletniego Fryderyka i powiem ci, że nie ma na tym świecie nic trudniejszego niż wychowanie dziecka. Ja dobrze wiem, że trzeba z dziećmi o uczuciach, że trzeba poświęcać im czas, ale w praktyce to nie jest takie proste. Z jednej strony trzeba poświęcić dziecku czas i szanować to, jak przeżywa świat, ale z drugiej uważać, żeby go nie rozpieścić i nie dać sobie wejść na głowę. Ale gdzie jest ten środek, kiedy powiedzieć stop, a kiedy zwrócić uwagę, że coś go boli? Kurde, to jest najtrudniejsza ze sztuk tajemnych, ale sztuka, której musimy się nauczyć.
Kiedyś, jak przygotowywałem się do "7 uczuć", to siedziałem z dwunastolatkami na lekcji i akurat była mowa o tym, jak rozmawiać ze swoimi rodzicami o uczuciach. W pewnym momencie wstała dziewczynka, taka malutka dzieciuszka i powiedziała: "Ale my próbujemy rozmawiać z rodzicami, tylko oni nas w ogóle nie słuchają". Tak to mną wstrząsnęło… Pomyślałem sobie – no tak, ja też przecież zawsze myślałem, że to tylko dzieci i one nic nie kumają, a okazuje się, że one kumają. I to my im odbieramy szansę na rozwój.
Film "Gierek" z Michałem Koterskim w roli głównej wchodzi do polskich kin 21 stycznia.