Miłość od pierwszej asteroidy
Steve Carell - „czterdziestoletni prawiczek”, facet w średnim wieku o twarzy melancholijnego kujona. Pocieszny śmieszek o szerokim, wydatnym uśmiechu, ex- klasowy klaun. Ani przystojny, ani odpychający – przeciętniak, dla którego najlepszym komplementem jest określenie „zadbany”. Amant? Chyba w snach! Debiutantka Lorene Scafaria miała odwagę przetłumaczyć senne marzenia na materię realną. Intuicja jej nie zawiodła; w „Przyjacielu...” Carell gra bohatera, którego heroicznemu romantyzmowi nie jest w stanie przeszkodzić ani introwertyczny charakter, ani brak aparycji maczo. Nowa jakość: amant alternatywny. I strzał w dziesiątkę.
11.07.2012 12:23
Rozmawiając o filmie Scafarii nie sposób uniknąć skojarzenia z „Melancholią” Larsa Von Triera. „Przyjaciel...”, choć skrajnie odmienny pod względem poetyki i emocjonalnego kalibru, to mimo wszystko drugi w przeciągu półtora roku film konfrontujący się z tematem ludzkiego losu w obliczu zagłady świata przez zabójcza asteroidę. U Duńskiego reżysera namacalne widmo końca wyzwalało z bohaterów pierwotne emocje, wcześniej trzymane w ryzach przez kulturowe nakazy. Było spustem, który uwalnia niekiedy straszliwie bolesna lawinę szczerości. U Scafarii odliczane do Armagedonu dni stają się komediowym kontekstem dla fabularnych zwrotów, ale też pomagają odkryć emocje – z tym, że mniej w nich niż u Von Triera goryczy. W obliczy śmierci bohaterowie „Przyjaciela...” stają się wyluzowanymi maksymalistami, którzy – czasami po raz pierwszy w życiu, przez całkowity przypadek – gotowi są naprawdę kochać.
Nieoczywisty ekranowy duet Keiry Knightley i Steve'a Carella sprawdza się zaskakująco dobrze. Niekiedy wręcz histeryczna mimika Angielki wyjątkowo nie drażni – tonuje ją emanujący melancholijnym spokojem komik. Knightley i Carell są jak yin i yang – dwie całkowicie różne, ale idealnie do siebie pasujące, połówki tego samego równania. Spotykają się przypadkiem, choć mijali się od dawna, dopiero spodziewana tragedia pozwala ich ścieżkom się przeciąć. Wkrótce nie będą potrafili pojąc jak kiedyś mogli nie znać się wcale. Wkrótce potem dołączy do nich wyjątkowo uroczy pies Przepraszam i ta genialna trójka wyruszy wspólne w obfitującą w wesołe i niespodziewane przygody podróż, podejmując w ten sposób ostatnią próbę rozliczenia się z życiem, póki to jeszcze trwa.
W obliczu Ostatecznego nie ma uczuć, które byłyby nie na miejscu, nie istnieją niewłaściwe reakcje czy słowa, a lista potencjalnych zachowań jest nieskończona. Scafaria zgrabnie z tego korzysta, z fantazją łącząc emocjonalne wzory i scenariusze na kształt ekspresjonistycznego patchworku, gdzie każda łata ma inny kolor. Sceny humorystyczne przeplatają się z romantycznymi, dramatyczne z absurdalnymi. Jednak reżyserka ani na chwilę nie wypuszcza swojego warsztatu z rąk – bez względu na to, jak szalone, nieprawdopodobne czy absurdalne byłyby ekranowe losy bohaterów, wycofane ciepło i spokój emanujące z Carella pozwala im zachować wiarygodność i nie pofrunąć w kosmos abstrakcji.
Dzięki temu „Przyjaciel...” ani nie chwilę nie traci wiarygodności i mimo futurystyczno-apokaliptycznego tematu nie dryfuje w stronę sci-fi. Zbliżająca się asteroida buduje kontekst, który można równie dobrze potraktować jako metaforę i przetłumaczyć na wiele możliwych w życiu sytuacji. Takich, w których dopiero skrajne okoliczności zmuszają nas byśmy zrzucili naszą skorupę i objawili się światu tacy, jacy jesteśmy. Bez durnych pozorów, bez towarzyskiej gry. I takich, w których tylko nie szukając na siłę możemy znaleźć – przyjaciela do końca świata, albo nawet na jeden dzień dłużej.