"Mistrz": patos wylewający się z ekranu. Teddy zasługuje na lepszy film
Kino od zarania dziejów opowiada historie zapomnianych bohaterów. Nic dziwnego, że polska filmografia w końcu upomniała się o życiorys Tadeusza "Teddy'ego" Pietrzykowskiego. Legendarny bokser trafił do obozu w Auschwitz, gdzie walczył na ringu ku uciesze więźniów, jak i oficerów SS. Gotowy scenariusz na film? Z takiego założenia wyszli twórcy i zawiedli pokładane w nich nadzieje.
Kino wojenne wciąż jest jednym z najchętniej oglądanych i nagradzanych gatunków filmowych. Jednak przez lata widzom opatrzył się widok zagruzowanych miast, obozów koncentracyjnych czy zawsze eleganckich niemieckich żołnierzy. Ich uwagę trzeba zdobyć czymś więcej, najlepiej wiarygodną historią opartą na faktach.
Tym tropem poszli twórcy filmu "Mistrz", który znalazł się w Konkursie Głównym 45. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Akcja skupia się na pobycie w obozie koncentracyjnym Auschwitz znanego przed II wojną światową warszawskiego boksera Tadeusza "Teddy'ego" Pietrzykowskiego.
Czarny rok dla światowego kina. Przez pandemię nie ma co oglądać
W filmie nie poznajemy okoliczności, w jakich bohater trafił do Auschwitz. Początkowo zdaje się być apatyczny, oswojony z obozową rzeczywistością. Oczywiście później budzi się w nim duch walki, bo tak zostało zapisane w scenariuszu. Ale dlaczego, co wywołuje przemianę bohatera? To już widz musi dopowiedzieć sobie sam.
Już pierwsze kilkanaście minut seansu sprawia, że w "Mistrzu" można wyczuć fałsz. Wystarczy spojrzeć na zrezygnowanych więźniów pracujących ciężko w kamieniołomach. Ich pasiaste ubrania wyglądają na specjalnie lekko przybrudzone, twarze i ręce robotników pozostają czyste. Momentami również scenografia wygląda sztucznie, wręcz teatralnie. Dziwi to tym bardziej, że odpowiada za nią Ewa Skoczkowska, jedna ze scenografek oscarowej "Listy Schindlera".
Widok mocno kontrastuje z akcją filmu. Nie brakuje brutalnych, udramatyzowanych scen, a jednocześnie dialogi nieustannie uderzają w patetyczny ton. Przykład? Jedną z najbliższych osób Teddy'ego w obozie jest małoletni chłopiec. Pewnej nocy, gdy wpatrują się razem w gwiazdy, młody towarzysz mówi do mężczyzny: "Tata mówił, że zanim się urodzimy, wszyscy jesteśmy aniołami, a potem spadamy tu na ziemię. Tylko najlepsi z nas tam wrócą".
Stłamszony bokser odzyskuje wiarę we własne możliwości. Każda wygrana walka oznacza zdobycie bochenka chleba. Wkrótce Teddy staje się żywicielem wszystkich obozowych dzieci. Spoczywająca na nim odpowiedzialność zdaje się nadawać sens istnieniu bohatera. Im trudniejszy rywal, tym bardziej spektakularna wygrana. Finałowa rozgrywka to już niemal fantasy.
Trzeba jednak przyznać, że "Mistrz" broni się aktorsko. Piotr Głowacki w głównej roli potrafi zaskoczyć swoją powściągliwością, jak i wewnętrzną siłą. Świetnie partneruje mu Jan Szydłowski, znany z serialu "Kruk. Szepty słychać po zmroku".
Uwagę przyciąga też dwóch odtwórców ról oficerów SS - w złego komendanta wcielił się Marcin Bosak, a w tego z odrobiną serca Grzegorz Małecki. Szkoda tylko, że nie wykorzystano potencjału Mariana Dziędziela czy Rafała Zawieruchy.
Jestem przekonana, że twórcy "Mistrza" mieli dobre chęci i chcieli oddać hołd Tadeuszowi Pietrzykowskiemu tak, jak na to zasługuje. Jednak efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Odnoszę wrażenie, że z Teddy'ego na siłę chciano stworzyć hollywodzkiego bohatera. Amerykanie uwielbiają patos, Polacy w ostatnich latach też. Szkoda, że korzystając z tego wzorca powstała kolejna szablonowa historia o jakże nieszablonowym bohaterze.