"Mistrz". Piotr Głowacki dla WP: "Punkt widzenia narodowców jest anaukowy i niestety śmiertelnie szkodliwy"
Z okazji premiery filmu "Mistrz" rozmawiamy z Piotrem Głowackim, który wcielił się w polskiego boksera walczącego o życie i godność w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau. - Wizja heroizmu wojennego jest tragiczna, bo promuje zabijanie jako wzór do naśladowania - mówi aktor w rozmowie z Wirtualną Polską.
28.08.2021 15:07
Tadeusz "Teddy" Pietrzykowski niesłusznie został zapomniany. Polski bokser, który walczył w obozie Auschwitz-Birkenau, ma szansę na nowo zaistnieć w społecznej świadomości za sprawą filmu Macieja Barczewskiego "Mistrz". W rolę pięściarza wciela się Piotr Głowacki, który na potrzeby tej kreacji przeszedł swoistą metamorfozę. Jednocześnie chudł i budował masę mięśniową, a także trenował boks.
Za oceanem Głowacki miałby murowaną nominację do Oscara, bo jego rola porywa. To nie jest pomnik usypany Pietrzykowskiemu, tylko portret bogaty w całą paletę emocji, jakie targały jego bohaterem, jak i zaduma nad wojną i jej wpływem na jednostkę.
Artur Zaborski: Ile schudłeś do roli Pietrzykowskiego?
Piotr Głowacki: 16-18 kg. Zajęło mi to nieco ponad rok. Byłem przez ten czas na diecie pudełkowej. Jadłem pięć posiłków dziennie. Do tego dochodził intensywny trening pięściarski, który odbywał się pod okiem Konrada Ostrowskiego. Sceny walk spędzały mi sen z powiek, bo uczyłem się boksu praktycznie od zera.
Nigdy wcześniej nie miałem styczności ze sportami walki. Poza małym epizodem, gdy w wieku 12 lat ćwiczyłem przez trzy miesiące karate. Ale za to długi czas tańczyłem. A taniec jest akurat w sztuce pięściarskiej niezwykle ważny. Taneczne ruchy pozwalają łatwo przenosić ciężar ciała, robić uniki, ale też przede wszystkim wypuszczać ciosy.
Przyszło ci naturalnie celowanie pięściami w innych?
Nie, musiałem się do tego długo odważać. Aby się przełamać psychicznie, wymyśliłem sobie sposób na siebie i mojego bohatera. Umówiłem się sam ze sobą, że przez rok przygotowań jestem człowiekiem, który nie ma świadomości nadchodzącej wojny.
A gdy wojna nadchodzi, zostaję wepchnięty na ring w obozie Auschwitz-Birkenau, gdzie od tego, czy wygram, zależy nie tylko moje życie. Tak o tym myślałem, bo wydawało mi się, że w ten sposób najlepiej uda mi się oddać zacięcie Pietrzykowskiego. A trzeba pamiętać, że on walczył na ringu inaczej niż współcześni bokserzy.
Jak to?
W pięściarstwie w 20-leciu międzywojennym bardziej niż technika, która nie była wtedy jeszcze tak rozwinięta jak dziś, liczyła się wola walki i charakter. Dlatego na zdjęciach z tamtych walk często widzimy pięściarzy w ekspresyjnych pozach, ciało idzie za ciosem, z szeroko rozpostartymi ramionami.
Tamten sport był w sensie tanecznym o wiele bardziej widowiskowy, ale też przez swoją spontaniczność mógł zdecydowanie bardziej przypominać bójkę, co musiało wzbudzać emocje wśród tak niewybrednej widowni jak naziści w Auschwitz-Birkenau.
"Teddy" był jednak inny, właśnie techniczny, bo skupiał się na unikach, zadając mało ciosów, wygrywał sprytem i ja za tym sprytem początkowo chciałem się ukryć, aby nie musieć wymierzać ciosów w czyjąś twarz. Mój trener miał jednak na mnie nieco inny pomysł.
Jaki?
Od początku zgodziliśmy się, że walki nie mogą być zbyt przestylizowane, bo to może dystansować widzów, muszą być autentyczne i w znajomy sposób budzić emocje przez ich współczesny sportowy sznyt, ale jednocześnie muszą mieć ten przedwojenny luz i waleczność, dlatego Konradowi bardzo zależało, aby obudzić we mnie człowieka, który chce zwyciężyć.
Miały temu służyć sparingi, w których brałem udział. Miałem poczuć, że nieważne jest, jak walczę, tylko że mam wygrać. Chcieliśmy na ekranie stworzyć własny hybrydowy styl, który musiał być spójny z całością filmu w charakterze i formie wizualnej. Dlatego stawał w ringu ze mną i prowokował do obudzenia w sobie sportowej agresji i satysfakcji z chwili, gdy cios dochodzi celu.
Nie prościej było użyć dublera zamiast fundować sobie taką katorgę?
Nie, bo walki w naszym filmie nie są dodatkiem. To nie jest jakiś atrakcyjny przerywnik, tylko integralna część naszej opowieści. Dlatego musiałem wyglądać wiarygodnie jako bokser pod kątem choreografii, budowy ciała, jak i ruchów, jakie wykonywałem przed kamerą zarówno w ringu, jak i poza nim.
Jednocześnie treningi przygotowywały mnie charakterologicznie, ale i kondycyjnie. Kręciliśmy sceny walk bokserskich nawet po 12 godzin dziennie. Zajęło nam to pięć dni. Ale przez pozostałe 21 dni zdjęć moja postać też była pięściarzem, bez pracy włożonej w walki, bez tych autentycznych moich emocji w sparingach, nie byłoby energii w pozostałych scenach.
Lubisz się tak poświęcać dla pracy?
Pracuję w oparciu o ciało, które jest materią i można je modyfikować, to długotrwały proces, ale niezwykle satysfakcjonujący. Najtrudniej przecież pokonywać własne słabości. Od początku byłem też świadomy, że ta rola będzie wymagała ode mnie pokazywania odkrytego ciała, a jego kształt będzie nadawał postaci wiarygodności.
Każdy, kto kiedyś próbował zrzucić kilka kilogramów, wie, jak duży jest to wysiłek woli. Moim celem od początku była utrata około 20-25 proc. masy ciała i odtłuszczenie go przy jednoczesnej budowie mięśni. Za ten element przygotowania odpowiadał Michał Pluskota, mój trener personalny.
Był to duży wysiłek, ale miałem wsparcie w całej drużynie. Wspólnie pracowaliśmy na mój wygląd à la Pietrzykowski, którego osiągnięcie kształtowało we mnie charakter.
Mistrz - oficjalny zwiastun, w kinach od 27 sierpnia
Znałeś wcześniej postać "Teddy’ego" Pietrzykowskiego?
Słyszałem o nim tylko. W jego życiorys wniknąłem dopiero w momencie, w którym otrzymałem scenariusz Macieja Barczewskiego. Zacząłem zbierać materiały. Część z nich otrzymałem od Eleonory Szafran, córki Tadeusza Pietrzykowskiego, która bardzo nas w pracy nad filmem wspierała. Przeczytałem też kilka książek na jego temat, jak i o życiu w obozie. Ich autorami byli inni więźniowie, którzy przetrwali.
Podobało mi się w twojej roli, że nie próbujesz gloryfikować Pietrzykowskiego. Nie usypujesz mu pomnika, nie przedstawiasz jako wielkiego bohatera II wojny światowej, tylko wydobywasz jego ludzką stronę.
Najbardziej dramatyczne, a jednocześnie szalenie interesujące w postaci Tadeusza jest to, że po wojnie porzucił boks, skończył AWF i został nauczycielem. Poświęcił życie nauczaniu dzieci i młodzieży w Warszawie, Nowym Targu czy Bielsku-Białej.
Jeśli miałbym zdefiniować bohaterstwo, posłużyłbym się jego przykładem - rezygnacji z wizji siebie jako mistrza pięściarskiego na rzecz objęcia funkcji wuefisty, nauczyciela, tego pierwszego, poza rodzicami, mistrza w życiu dziecka. Bohaterstwo wojenne, rozumiane jako zbieranie zasług za zabijanie innych, jest dla mnie kwestią problematyczną i dyskusyjną.
Dlaczego?
Wojna to moment, w którym nieporozumienie pomiędzy ludźmi bierze górę nad rozsądkiem. Osoby mające moc sprawczą i wysokie poczucie interesu angażują tłumy w konflikt, rozbudzają go. Szukają skrajnych opinii, bo tam najłatwiej o punkt zapalny.
Wojna to czas uśpienia rozumu. To jest prawdziwa tragedia. Wizja heroizmu wojennego jest wizją tragiczną, bo promuje zabijanie jako wzór do naśladowania w celu rozwiązywania problemu. Zamiast wskazywać na powody popadnięcia ludzkości w szaleństwo niezgody i na ludzi, którzy mimo wszechobecnej agresji i strachu nie poddawali się presji i rozwiązania szukali w pomocy innym.
Co w takim razie interesowało cię najbardziej w Pietrzykowskim?
Szukałem przede wszystkim dylematów. W filmie miało szansę paść wiele pytań. Z niesamowicie różnorodnego życiorysu Tadeusza musieliśmy wybrać te, które według nas, twórców, prezentują najistotniejsze treści i rozterki.
Postawiliśmy na dwie sprawy. W pierwszej kolejności interesowała nas cena, jaką trzeba zapłacić za przetrwanie. A w drugiej kolejności chcieliśmy zadać pytanie, czy przetrwanie zawsze ma sens. Czy jest sens walczyć o przetrwanie za wszelką cenę w takim miejscu jak obóz koncentracyjny? Jak zachować człowieczeństwo, kiedy zostajemy wrzuceni w tak brutalną machinę śmierci jak Auschwitz-Birkenau? Reżyser Maciej Barczewski zadawał sobie już to pytanie w czasie pisania scenariusza.
I z niezwykłą pewnością marzył o tym, żeby zrobić film nawiązujący do hollywoodzkiego sposobu komponowania obrazu filmowego. Obrazu, w którym najistotniejsza jest pewność tego, co chce się powiedzieć i że chce się to powiedzieć jak największej liczbie widzów, szukając w opowieści, w dylematach postaci tego, co dotyka serca.
Hollywood trafia przez serce do rozumu. Ale żeby to zadziałało, twórcy muszą mieć pewność, co budzi w nich samych dziś historia, którą opowiadają, które dylematy postaci z przeszłości i dziś czekają w widzach na ujawnienie, bo to jest klucz do emocji widzów - to, co ich dziś boli.
Czy ty też szukałeś na te pytania odpowiedzi?
Naturalnie. Jednak moja praca polega na unikaniu łatwych i szybkich rozwiązań i zadawaniu pytań jak najdłużej, aby świadoma kompozycja reżyserska była przepełniona spontanicznością moich wątpliwości, aby reakcja na zawartą już w scenariuszu precyzyjną myśl mogła z całą siłą ujawnić się dopiero bezpośrednio w odczuciach widzów.
Rozważania mogą dotyczyć przeszłości, ale najcenniejsze jest to, aby pytania, zadane za pomocą ukazania postaci historycznej, pomagały im rozwiązywać współczesne wątpliwości. I widząc rozbudzone emocje w oczach widzów, słysząc drżenie głosu w trakcie spotkań po seansach, mam wrażenie, że Maćkowi udało się spełnić swój sen.
Kino wojenne może nam coś powiedzieć o współczesności?
Historia paradoksalnie umożliwia nam kontakt z bieżącymi problemami i ich analizę. Wojenny anturaż w wyolbrzymiony sposób przedstawia problemy, które niestety dotyczą i teraz nas wszystkich. Uważam, że nazywanie II wojny światowej najtragiczniejszym okresem XX wieku jest dla nas swoistym usprawiedliwieniem. Nie chcę godzić się na takie jej używanie. Mówiąc w ten sposób, przymykamy oczy na to, co dzieje się dziś.
Co konkretnie masz na myśli?
Choćby fakt, że co roku 9 mln ludzi na świecie umiera z głodu. Wojna trwała prawie sześć lat. W takim czasie współcześnie z głodu umiera niemal 60 mln ludzi, co jest liczbą większą niż ta, na którą wylicza się ofiary całej II wojny światowej. To dzieje się dzisiaj, w rzekomo tak rozwiniętym świecie. Większość ofiar wojennych to także ofiary głodu, biedy i cierpienia. Dlatego najtragiczniejsze jest to, że po tylu latach wciąż nie umiemy im zapobiec.
Co roku 3-5 mln ludzi popełnia samobójstwo, kolejni umierają z powodu ekonomicznych nierówności, braku dostępu do służby zdrowia, edukacji. Nasza cywilizacja, rzekomo tak rozwinięta, pochłania o wiele więcej ofiar niż omawiany konflikt zbrojny.
To, co mówisz, idzie pod prąd gloryfikacji wojny i walki, które tak chętnie lansuje prawa strona politycznej barykady na czele z narodowcami. Dla tej części społeczeństwa wojna to szansa, by pokazać swój honor, a także miłość do Boga i ojczyzny.
Wierzę, że fałszywe ideologie mają krótkie nogi, podobnie jak kłamstwo. Reżimy się zmieniają, a sztuka trwa, co może być na to dowodem. Państwa narodowe są w gruncie rzeczy bardzo młodym tworem i jak dowodzi przykład III Rzeszy, niemożliwym do realizacji, więc po co zawracać sobie nimi głowę.
Punkt widzenia narodowców jest anaukowy i niestety śmiertelnie szkodliwy. Za naszego życia mogliśmy się o tym przekonać, chociażby patrząc na Bałkany, gdzie ci, którzy uwierzyli, że istnieje coś takiego jak czysty genetycznie naród, doprowadzili do bratobójczej wojny. Sztuka natomiast zaistniała już na początku odkrycia ludzkiej świadomości, dlatego za każdym razem dotyka tego, co jest wspólne dla nas wszystkich - człowieczeństwa. Czyni nas równymi.
"Mistrz" też opowiada właśnie o człowieczeństwie.
Chcieliśmy, aby nasz film stanowił artystyczne spojrzenie na rzeczywistość i otworzył widzów na pojedynczą historię każdego człowieka i wolną wolę. Żeby był prawdziwym hołdem dla heroicznej postawy człowieka z krwi i kości - Tadeusza Pietrzykowskiego, mistrza sportowego, który nie tylko na ringu promował grę fair jako podstawę ludzkiej godności i tego uczył swoich uczniów.
W dzisiejszych czasach groźne byłoby opowiadanie o tamtych wydarzeniach przez pryzmat grup narodowych, społecznych, genetycznych, bo wszystkie te podziały są z języka tych, którzy wojnę wywołali. Mogłoby to prowadzić jedynie do generowania kolejnych konfliktów, zbierania kolejnych grup, które do ostatniej kropli krwi mają bronić np. zdania, że wszyscy Polacy ratowali Żydów.
Czy na pewno? Czy nie jest to chociażby odbieraniem heroizmu tym, którzy naprawdę podjęli to śmiertelne ryzyko? Uogólnienia znieczulają nas na problemy, a kino daje nam szansę na rozwój naszej empatii, zrozumienie drugiego człowieka i siebie, co zrobić, żeby unikać nieporozumień, bo historia to zbiór indywidualnych punktów widzenia.
Zbiór ludzkich opowieści, w których u każdego i każdej znajdą się i czyny małe, masa działań nastawionych na biologiczne trwanie, ale mogą się też pojawić gesty odwagi niesienia pomocy innym wbrew przeciwnościom.
Historia to nie teorie i opinie. Nie jest to pięć lat ludzkości streszczone na dwóch stronach podręcznika, w artykule prasowym czy kilkuminutowej mowie nawet najwyższego rangą polityka, opatrzone adnotacją "cała prawda o".