Robin Williams 7 lat temu popełnił samobójstwo. Choroba doprowadziła go na skraj
Prezydent Barack Obama mówił po jego śmierci, że Robin Williams jak nikt potrafił przyprawić człowieka i o śmiech, i o łzy. I chyba tylko to jedno zdanie wystarczyłoby za podsumowanie kariery hollywoodzkiej legendy. Dzisiaj skończyłby siedemdziesiąt lat.
Zostawił po sobie spuściznę godną pozazdroszczenia, wspaniałe role zarówno komediowe, jak i dramatyczne, które zapewniły mu miejsce pośród największych. "Stowarzyszenie umarłych poetów", "Fisher King" czy też "Buntownik z wyboru" to dopiero początek niesłychanie długiej listy, tytuły bodaj najbardziej docenione przez krytykę, ale przecież Williams grał nie po to, żeby schlebiać gustom panów pod krawatami.
Nie przesadzę chyba ani trochę, mówiąc, że całe pokolenie moich równolatków zachwycało się "Jumanji" czy "Panią Doubtfire", czysto rozrywkowymi filmami, gdzie skrzył jego komediowy talent. A ten objawił się u niego jeszcze zanim w ogóle wystąpił na ekranie. Jako świeżo upieczony absolwent prestiżowej szkoły aktorskiej Juilliard, gdzie do jednej klasy chodził z Williamem Hurtem i Christopherem Reeve'em ("Nigdy nie widziałem u nikogo takiej energii" - mówił o koledze późniejszy odtwórca roli Supermana), zaczął pisać stand-upy.
Jego występy na scenach klubów komediowych cechowała dynamiczna improwizacja i frenetyczna energia (jak podsumował go przyjaciel David Letterman: "Wjechał jak huragan"), dlatego prędko został zauważony przez producentów. Trafił do telewizji, gdzie robił praktycznie to samo, ale przed kamerami.
Aktora zobaczono w nim nieco później, gdy trafił do popularnego serialu "Mork i Mindy", gdzie grał kosmitę. Stand-upu nigdy jednak nie porzucił ("Williams, zakochany w teatrze improwizacji, od dziecka uwielbiający też wcielać się w postaci, uskuteczniał vis comica ze stylistycznego pogranicza i u nas mógłby uchodzić raczej za twórcę kabaretowego one man show" - mówi Jakub Ćwiek, pisarz i komik stand-upowy), nawet gdy jego kariera filmowa rozkręciła się na dobre.
A ta nie ruszyła z kopyta. Na "Popeye'a" Roberta Altmana z główną rolą Williamsa kręcono bowiem nosem i uznano za komercyjną klęskę, jako że studia Paramount i Disney spodziewały się zimowego przeboju. Nie zahamowało to jednak hollywoodzkiej ofensywy i swojego talentu dowiódł w "Świecie według Garpa" i "Moskwie nad rzeką Hudson".
Ale prawdziwym przełomem było "Good Morning, Wietnam" z 1987 roku, gdzie Williams wyróżnił się swoim talentem do improwizacji. Nie pozostało to bez echa: zdobył Złoty Glob i pierwszą nominację do Oscara. Kolejne zgarnął za "Stowarzyszenie umarłych poetów" i "Fisher King", a po tym drugim filmie, na początku lat 90., Williams zaczął zmierzać ku filmom lżejszym, przeznaczonym, jak to się zgrabnie mówi, dla całej rodziny.
Odnalazł się tam znakomicie, a "Pani Doubtfire", "Hook" i pamiętna rola dżina w "Aladynie" do dziś pamiętane są jako jasne punkty jego kariery. Ale upragnionego Oscara przyniósł mu dopiero "Buntownik z wyboru" z 1997 roku. Bynajmniej nie spoczął wtedy na laurach i nadal grywał zróżnicowane role, odbijając się od komedii do thrillera, a od thrillera do dramatu, choć nigdy nie było już mu dane powtórzyć pasma sukcesów z poprzedniego okresu kariery.
Lecz niech Oscar nie będzie tutaj żadną cezurą, bo Williams nadal grywał znakomite role w świetnych filmach, nierzadko oddając się śmiałym artystycznym poszukiwaniom, tyle że, nazwijmy to umownie, klasyczna era jego kariery została bezpowrotnie domknięta. Williams, w latach osiemdziesiątych amator kokainy, po śmierci Johna Belushiego odstawił narkotyki, ale znowu zaczął pić na planie "Bezsenności" ("Czułem się samotny, bałem się. I pomyślałem, hej, może picie pomoże" - mówił). Mając świadomość swojego uzależnienia, nie bał się głośno mówić o słabości, walce i odwyku.
Nie był to jedyny problem zdrowotny, jaki mu doskwierał. Cierpiał na zaniki pamięci, depresję i nagłe zmiany nastroju. Zdiagnozowano u niego chorobę Parkinsona i domniemywano, że to z tego powodu popełnił samobójstwo. Lecz z otrzymanego trzy miesiące po śmierci Williamsa raportu z sekcji zwłok, jego żona, Susan Schneider, dowiedziała się, że chorował na wywołujące podobne symptomy, atakujące układ nerwowy otępienie z ciałami Lewy'ego.
Lekarze powiedzieli jej, że był to jeden z najcięższych przypadków, z jakimi się zetknęli. Choroba atakowała ciała migdałowate, co było przyczyną napadów lęku i ciężkiej paranoi. Tracił pamięć i nie mógł zapanować nad swoimi reakcjami emocjonalnymi.
"Robin miał niezwykłego ducha, który tkwił w zwyczajnym ciele i zwyczajnym mózgu"- pisała potem Schneider. Williams bał się demencji, Alzheimera i, jak sądzi jego żona, ukrywał przed nią najgorsze objawy. Ostatnie słowa, jakie do niej wypowiedział, brzmiały: "Dobranoc, ukochana".
Robin Williams zmarł 11 sierpnia 2014 roku. Pracował do samego końca, bez przerwy, cztery filmy z jego udziałem ukazały się już po jego śmierci. "Dziękuję za to, co zrobiłeś i za to, co jeszcze zrobisz", pożegnała się z nim Schneider. 21 lipca skończyłby siedemdziesiąt lat.