Nowa era misiowatości

Postarajcie sobie wyobrazić film równie bezpośredni i bezceremonialny w dowcipie co „Kac Vegas”, a w gruncie rzeczy osadzony w świecie fantazji i dziecięcej wrażliwości trwale i głęboko niczym „Opowieści z Narni”. Taki właśnie jest „Ted”. Historia, w której jednym z bohaterów jest ożywiona, pyskata maskotka, oparta jest na założeniu, że wyobraźnia może przekształcać rzeczywistość, a jednocześnie pełna jest cholernie inteligentnego, niekiedy rynsztokowego dowcipu.

Nowa era misiowatości
Źródło zdjęć: © mat. dystrybutora

17.10.2005 12:14

To zestawienie na pierwszy rzut oka wykluczających się przymiotników nie dziwi, jeśli odnotujemy kto stoi za tym projektem. „Ted” to fabularny debiut Setha McFarlane'a, twórcy m.in. animowanych seriali „Family Guy” i „American Dad”. W obu powyższych tytułach niewinność rysunkowej formy płynnie łączyła się z absurdalnym, często niepoprawnym politycznie, niekiedy wulgarnym, dowcipem. Pełna aluzji i kontekstów czytelnych tylko dla sprawniej poruszającego się po świecie kultury widza, dotychczasowa twórczość McFarlane'a bywała ulubiona guilty pleasure inteligencji, popularną, ale w gruncie rzeczy niszową rozrywką. Taki też jest „Ted”: nieco bardziej przystępny w formie i łatwiej przyswajalny, nie wymaga od widza specjalnego przygotowania, by bawić. McFarlane'owi udało się jednak sprytnie przemycić masę smaczków i żarcików, poprzez które puszcza oczko do bardziej wczutej w klimat części widowni.

Klnący jak szewc pluszowy miś z seksualną fiksacją to nie jedyny cud, jaki wydarzył się na planie. Do zjawisk nadprzyrodzonych można zaliczyć też nagły wylew komediowej intuicji Marka Wahlberga, który w „Tedzie” jest naprawdę przeuroczo zabawny. Razem z Milą Kunis tworzą zresztą doskonały ekranowy duet; on (John) jest lekko neurotyczny, ale oddany. To facet z wielkimi mięśniami i ogromnym sercem, w środku trochę dziecko. Ona (Lori): świadoma, zorientowana na cel i dojrzała, ale nieźle postrzelona, ciepła i cudownie normalna. Tak poprowadzone postaci ratują film, który traktuje przecież także o konieczności podejmowania wyborów, od popadania w czarno-białe opozycje typu: miłość/przyjaźń, dorosłość/szczeniactwo, odpowiedzialność/przyjemność. Jednocześnie bardzo naturalna gra Wahlberga i Kunis pozwala bardziej nasyconym, lekko przerysowanym elementom błyszczeć bez popadania w otchłań karykatury. Na takim tle Tedowi wolno więcej, a Giovanni Ribisi, w roli żywcem wyjętego z mrocznego thrillera Donny'ego, zamiast
słabym gagiem staje się aktorską wisienką na torcie.

„Tedowi” udaje się rzecz zaskakująca: mimo fantastycznej podbudowy i humorystycznego tonu to film bliższy życiu, niż niejeden psychologiczny dramat. W sercowych rozterkach Johna i Lori łatwo rozpoznać znane z własnego życia sytuacje. Relacja Johna z Tedem, choć zarysowana komicznie i grubą kreską, też może z łatwością nasuwać wiele osobistych skojarzeń. „Ted” ma więc wszystko, co dobry popularny film mieć powinien: jest elokwentny, ma genialne tempo, niepowtarzalny klimat, jest żywą kopalnią potencjalnie kultowych odzywek... zawadiacko bezczelny, brawurowy, wyluzowany. I perwersyjnie zabawny.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)