O wszystkim i o niczym

Terry Gilliam to z pewnością jeden z najciekawszych i najoryginalnieszych twórców filmowych XX wieku. Członek reaktywowanego niedawno Monty Pythona dał się poznać jako reżyser obdarzony niezwykłą wizją, wyobraźnią i poczuciem humoru graniczącym z groteską. O ile ostatnia dekada (z okładem) wskazywała raczej na zastój w jego twórczości, tak „Teoria wszystkiego” daje nadzieję, że Gilliam nie powiedział jeszcze swego ostatniego słowa.

Akcja rozgrywa się w nieokreślonej przyszłości (choć raczej przypomina ona alternatywną, ponurą i surrealistyczną jej wersję). Qohen Leth (świetny jak zawsze Christoph Waltz)
jest kimś w rodzaju hakera, który ma za zadanie „łatać” system komputerowy różnego rodzaju równaniami oraz wzorami. W dodatku cały czas oczekuje on telefonu, który wyjaśni mu jaki jest sens życia. Szef wielkiej korporacji (mała wyborna rólka Matta Damona), w której Qohen pracuje, zleca mu rozwikłanie tajemnicy „Teorii Zerowej” – matematycznego wzoru wywodzącego się z teorii Wielkiego Kolapsu opisującej koniec Wszechświata. Niestety Leth nie może w spokoju wykonywać swojej pracy, gdyż cały czas ktoś mu w niej przeszkadza i próbuje ją „sabotować”.

Tak mniej więcej przedstawia się główny zarys opowieści nowego filmu Gilliama. I właściwie tyle wystarczy. Sama fabuła, choć posiada ciekawy punkt wyjścia i zapowiada coś niebanalnego, niestety trochę rozczarowuje. „Teoria wszystkiego” sprawdza się jako konspekt, natomiast już w praktyce, podczas oglądania filmu, dość łatwo wyczuć, że Gilliam zatrzymał się jakby w pół kroku i po prostu nie do końca wiedział jak rozwinąć swe pomysły. A jest tu sporo całkiem ciekawych koncepcji, pytań z dziedziny psychologii, wiary, socjologii – zabrakło tylko ich rozwinięcia i odpowiedniego zakończenia.

O ile w warstwie fabularnej Gilliam budzi nasze apetyty i niestety ich nie zaspokaja, tak w warstwie formalnej i wizualnej fani „Brazil” i „12 Małp” powinni być w pełni usatysfakcjonowani. Jego wizja przyszłości zatopiona jest w scenografii rodem z japońskich anime; każda z postaci ma dziwaczne fryzury i ubrana jest w równie ekstrawagandzkie kostiumy, które same w sobie stanowią dzieła sztuki i zapewne niejeden kreator mody z odsysku uznałby je za wspaniałą inspirację. Piszę „ z odzysku” gdyż, ze względu na mały bużet, imponujące kostiumy powstały z najtańszych tkanin i materiałów rodem z azjatyckich pchlich targów. Króluje więc folia, plastik, guma i poliester. Stylistycznie mamy tu wszystko i nie da się tego w żaden sposób jednoznacznie sklasyfikować. Po trochu chaos, ale do pewnego stopnia opanowany, na tyle, że widać ogólny zamysł tego wszystkiego. To trochę tak jaby zmieszać ze sobą krzykliwy tandetny styl uliczny przełomu lat 80. i 90. z jakimś futurystycznym celebrytą prosto z pierwszych stron
tabloidu.

Do tego dochodzą niezwykłe pomysły zaaranżowania przestrzeni. Akcja rozgrywa się głównie w mrocznych, neo-gotyckich pomieszczeniach, pełnych niezwykłych urządzeń „z przyszłości”, których spora część jest celowo tandetna. W ten sposób Gilliam, co jest typowe dla tych, którzy znają jego poczucie humoru, puszcza oko do swoich fanów oraz miłośników gatunku spod znaku science-fiction. W „Teorii wszystkiego” wyraźnie stara się on nawiązywać do takich klasyków jak „Matrix” czy „Blade Runner” aczkolwiek są to nawiązania wyraźnie ironiczne.

Można odnieść wrażenie, że twórca „Brazil” zaniedbał fabułę na rzecz właśnie kreacji świata przedstawionego. „Teoria wszystkiego” naprawdę robi niemałe wrażenie pod kątem designu, pomysłów i rozwiązań wizualnych, kostiumów – pod tym względem dostałemy perełkę sci-fi. Żądni czegoś więcej widzowie mogą wyjść z kina lekko zawiedzeni.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)