Trwa ładowanie...

Off Plus Camera 2013: Bluesowa obława

Na Zachodzie bez zmian. Niestety, to żaden komplement. Werdykt, który zapadł na zakończenie tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Off Plus Camera w Krakowie jest dowodem na to, że przemysł niezależny zastygł w jednorazowym spełnieniu. Aura szaleństwa blaknie. To, co było świeże, nabrało cech zużycia. A międzynarodowy konkurs pretendujący do wytyczania drogi światowemu kinu niezależnemu wygrywa polski film historyczny. Czy do systemu zakradł się błąd?

Off Plus Camera 2013: Bluesowa obławaŹródło: helios.pl
d30im8e
d30im8e

W październiku zeszłego roku pisałam, że Marcin Krzyształowicz odważył się odbrązowić pomnik, który wzniosła polskiemu żołnierzowi tradycja. "Żyje w czasach, w których kultura i polityka ulega stopniowemu pokawałkowaniu, więc nie boi się porwać i narracji swojego filmu. W końcu polski twórca nie obawia się przyznać, że prawda ma wiele twarzy, a interpretacja zdarzeń zależy nie tylko od tego, kto zajmuje się ich analizą, ale i od perspektywy, jaką przyjmiemy. Krzyształowicz nie udaje, że wie wszystko, a dysponowanie wiedzą pozwala mu na dokonywanie konkretnych ocen. Nie patrzy na wojnę przez przysłowiowe romantyczne szkiełko i oko. Widzi brud, pogorzelisko, smutek i beznadzieję. Dostrzega polskich żołnierzy w szarych, przepoconych swetrach, spędzających dni w oczekiwaniu na rozkazy. Las, który rozpościera się wokół, przypomina gęstwinę typową dla melancholijnych horrorów." Mimo przełamywania schematów i subtelnego, gatunkowego entourage’u byłam pewna, że poddana ocenie międzynarodowych ekspertów "Obława" podzieli los "Róży" Wojciecha Smarzowskiego. Film, którym zachwyca się polska krytyka, okaże się hermetyczny, zbyt głęboko zakorzeniony w historiozofii i wyzuty z uniwersalności.

Tym większym zaskoczeniem okazał się werdykt jury, które machnęło ręką na takie filmy jak fantastycznie przyjęty na MFF w Rotterdamie "Soldate Jeannette" Daniela Hoesla, Sundance'owy "The End of Love" Marka Webbera czy "Upstream Color" Shane’a Carrutha i skupiła wzrok na polskiej, historycznej produkcji. Czy powinniśmy się z tego cieszyć? Czy nagroda dla Krzyształowicza zachęci polskich twórców do uporczywego ścierania się z historią, czy zwróci ich uwagę na fakt, jak ważna jest forma filmowa i jak bardzo może się opłacić twórcze ryzyko? O tym powinna zresztą przekonać środowisko Katarzyna Rosłaniec – w mniemaniu większości polskich krytyków – enfant terrible narodowej kinematografii. W oczach zachodnich dziennikarzy – młoda, zdolna, bezkompromisowa – reżyserka, która nakręciła najlepszą polską produkcję ostatniego roku. O "Bejbi Blues" dobrze pisał m.in Łukasz Maciejewski twierdząc, że film był testem na reżyserską samodzielność Rosłaniec i został zaliczony. Kolejne festiwale (m.in nagroda główna w sekcji Generation na MFF w Berlinie) potwierdzają zarówno jego słowa, jak i moją entuzjastyczną recenzję filmu, która przed premierą ukazała się na łamach Wirtualnej Polski. Na Off Plus Camerze doceniona została też Magdalena Berus, kreująca w filmie Rosłaniec pierwszoplanową rolę. Do rąk polskich twórców trafiła też nagroda za najlepszą rolę męską. Tomasz Schuchardt zmiótł rywali rolą Fokusa w "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida.

Zagranicznymi produkcjami zachwyciła się tylko publiczność, jakiej najbardziej podobał się "A Late Quartet" Yarona Zilbermana z Christopherem Walkenen, Philipem Seymourem Hoffmanem i Catherine Keener w rolach głównych oraz jury FIPRESCI, które podobnie jak Jury Młodzieżowe swoją nagrodę przyznało francusko-belgijskiej "Ombline" Stéphane Cazes. Co ciekawe, film Cazes zaczyna się w miejscu, w który kończy się "Bejbi Blues" – w więzieniu dla kobiet. Jego bohaterką jest zmagająca się z emocjami i gniewem młoda matka. Francuski reżyser świetnie rysuje portret agresywnej więźniarki, która ukojenie znajduje jedynie w ramionach swojego urodzonego w więzieniu synka, Lucasa. Cazes komentuje dramat społeczny w subtelny, ale bardzo oryginalny sposób. Tragedię w życiu Ombline porównuje z biblijną powodzią, która zmusza Noego do wybudowania arki, ustalenia nowych priorytetów i
pożeglowania do nowej ziemi, gdzie będzie można odbudować stare państwo. Starotestamentowa przypowieść jawi się w filmie jako idea, zależna od okoliczności, podatna na plastyczne kształtowania, otwarta na interpretacje. Mimo oryginalności pierwszoplanowej metafory, "Ombline" przypomina jednak filmy braci Dardenne. Nie jest więc w istocie niczym nowatorskim na międzynarodowym rynku.

Jeśli uznać Off Plus Camerę za festiwal, który sprowadza do Polski najciekawsze niezależne produkcje z Sundance, Berlina czy Locarno – widać, że kryzys nie dotyczy tylko światowej ekonomii, ale i twórczości. Wielu twórców dotyka artystyczna impotencja – coraz mniej stać ich na eksperymenty, coraz rzadziej na podejmowanie oryginalnych tematów, coraz niechętniej na szczere opowiadanie o sobie samych. Niezależne kino na Zachodzie zeszło na boczny tor i najwyraźniej zbiera siły, żeby wybuchnąć za rok, dwa lub trzy lata. Trudno będzie mu znów wstrząsnąć światem tak, jak zrobiły to niedawno "Bestie z południowych krain" Benha Zeitlina czy "Poradnik pozytywnego myślenia" Davida O. Russella. Wyjątkiem okazuje się Mark Webber – niezależny twórca z Los Angeles, który często i bez oporów flirtuje z mainstreamem ("Scott Pilgrim kontra świat") – przyjechał do Krakowa z autobiograficzną, intymną opowieścią o ojcu samotnie wychowującym dwuletniego syna. Jego "The End of Love" wzbudziło zachwyt widzów Kina pod Baranami. Świetnie przyjęto też erotyczny thriller "Simon Killer" Antonio Camposa i surrealistyczną komedię "Somebody Up There Likes Me" Boba Byingtona.

d30im8e

Czyżby górę nad potrzebą niezależności wzięła więc tęsknota za klasycznym gatunkiem filmowym? Z wzorcowymi filmami gatunkowymi przyjechali na Off Plus Camerę twórcy uznani, ale nadal niezależni od mainstreamowych schematów. François Ozon, którego najnowszy film "Jeune et jolie" będzie miał swoją premierę podczas majowego festiwalu filmowego w Cannes, podpisał się niedawno pod znakomitą komedią "U niej w domu". Za jej pośrednictwem opowiada o akcie opowiadania, mistrzowskim fantazjowaniu i uczniowskiej ciekawości wobec tego, co kryje się w sypialni rodziców. "U niej w domu" to wielowarstwowa opowieść, ale dzięki temu, że ubrałem ją w komediowy entourage, widzowie nie powinni mieć kłopotu, by wejść w nią z pełną parą. Od początku wiedzą, jakie są zasady gry – co jest prawdą, a co fikcją i gdzie przebiega między nimi granica. Jeśli podążają za historią krok za krokiem, nie
zgubią się; co więcej – "U niej w domu" jest dzięki temu po trosze grą interaktywną zmuszającą widza do aktywnego udziału w zabawie. Jeśli ktoś to lubi, bez wątpienia znajdzie dla siebie miejsce" – opowiada reżyser.

Na szukaniu swojego miejsca w świecie skupia się też Costa-Gavras, który w swoim politycznym, thrillerze "Żądza bankiera" pokazuje rzeczywistość na szczytach. Opowiada o ludziach pełnych pragnienia i pozbawionych moralności. Niezależność Gavrasa leży w jego przywiązaniu do określonych motywów, spraw i ideologii, które składają się na jego osobiste kino autorskie. Zdaje się od niego uciekać Michael Winterbottom, który podobnie jak Steven Soderbergh, wchodząc w kolejny projekt, eksperymentuje z formą, narracją i gatunkiem. Po realistycznym do bólu, para-dokumentalnym "Everyday", brytyjski reżyser podpisuje swoim nazwiskiem popową "Prawdziwą historię króla skandalu" – Paula Raymonda – wydawcy, przedsiębiorcy, prowokatora i najbogatszego Brytyjczyka wczesnych lat dziewięćdziesiątych. W psychologicznym dramacie kolejny raz sprawdza się zaś Derek Cianfrance (twórca wybitnego „Blue Valentine”), którego "Drugie oblicze" z Ryanem Goslingiem w roli głównej trafi do regularnej dystrybucji za niecały miesiąc.

Już w nadchodzącym tygodniu premierę w polskich kinach będzie miał zaś interesujący "Olimp w ogniu", w jakim jedną z bardziej wymagających ról gra Melissa Leo – która odebrała na Off Plus Camerze nagrodę za całokształt twórczości "Pod prąd". Prócz niej na festiwalu pojawił się m.in. Udo Kier czy Josh Hartnett. To australijska aktorka twierdzi jednak, że aktor powinien być kreatywny i zaspokajać potrzeby reżysera. Czyje potrzeby zaspokajają dziś twórcy niezależnych filmów? Swoje własne, czy widzów żądnych świeżych emocji i niebanalnych twórczych wypowiedzi? Pół na pół? Czy to wciąż wystarczy?

d30im8e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d30im8e