Ostatnia polska komedia romantyczna
"Śluby panieńskie" w reżyserii Filipa Bajona to film, który ciężko zapamiętać na dłużej. Choć pomysł na osadzenie historii na wpół w obecnym czasie to pomysł niezły, obrazowi brakuje klimatu Fredry. Wyszła ostatnia polska komedia romantyczna.
20.10.2010 15:05
O tym, że w tym kierunku chciał iść reżyser może świadczyć obsadzenie w głównych rolach kobiecych aktorek znanych z ról łatwych lekkich i przyjemnych. W oryginale dramatycznym "Ślubów panieńskich" Aniela i Klara rzeczywiście rozbawiały. W filmie Bajona ciężko w Marcie Żmudzie-Trzebiatowskiej i Annie Cieślak odnaleźć chociaż część rys tamtych panien. Żmuda-Trzebiatowska po raz kolejny pokazuje, że nie nadaje się do aktorstwa. Robi miny, stroi fochy i stara się kusić. Niestety nie ma w tym krzty umiejętności, który pozwoliłby widzowi uwierzyć w jej rzekomy talent. Psuje film i szkoda, że reżyser nie poszukał kogoś świeżego, nieogranego. Wydaje się, że pozostali aktorzy w obsadzie i tak zapewniliby widownię.
Szkoda Anny Cieślak. Ma potencjał, ale niestety zamyka się w szufladce z napisem komedia romantyczna. Kto pamięta serial "Glina", ten wie, że w roli dramatycznej potrafi odnaleźć się doskonale. Jako Aniela nie ma zbyt wiele do zagrania, jest raczej postacią drugoplanową, bo w założeniu to Gustaw ma świecić. I rzeczywiście w wykonaniu Macieja Stuhra ten bohater jest najjaśniejszą postacią w produkcji.
Widać, że rozumie na czym polega gra wierszem, odpowiednio kreując postać zakochanego bez pamięci w Anieli bohatera. Gdy trzeba przyspiesza, ale potrafi też ująć monologiem, w czasie którego naprawdę czuć atmosferę dramatu, który wielu z nas czytało w szkole. O grze Borysa Szyca, który wciela się w rolę Albina ciężko coś powiedzieć. Ton w relacji Żmuda-Trzebiatowska - Szyc nadaje aktorka, zgodnie z tym, co napisał Fredro. Tym nie mniej jako przygłupi lowelas wypada nader wiarygodnie. Bajon musiał zdawać sobie sprawę, że właśnie w takich rolach jest on, zwłaszcza dla młodych osób wiarygodny.
Mimo wszystko zawodzi Robert Więckiewicz. Jak sam przyznał pomysł na film był taki, żeby wszystko kręciło się wokół granego przez niego Radosta. To on miał być centralną postacią. Trochę chyba jednak zabrakło aktorowi chęci, bo z pewnością stać go na więcej... Nieźle radzi sobie Edyta Olszówka jako Dobrójska. Widać, że wie, na czym polega interpretacja tekstu dramatycznego.
Denerwują wstawki ze współczesności. Szczególnie wtedy, gdy na ekranie widz obserwuje jedynie obraz bez wypowiadanych przez aktorów kwestii. O ile próba pokazania absurdu ,w którym w tle widać ekipę techniczną i stojące samochody może śmieszyć na początku, później robi się irytujące. Kwestie takie jak: "Jesteś na okładce pisma?" z pokazywaniem tabloidowego pisemka nie bawią nawet fanów takich filmów jak "Ciacho". Z pewnością chodziło o to, żeby pokazać, że dramat Fredry to historia uniwersalna, jednak czy widzowie to zrozumieją? Dość wątpliwe...
Na pewno tej adaptacji nie powinni oglądać uczniowie, którzy chcą umknąć od czytania dramatu na lekcję języka polskiego. To raczej film dla fanów komedii romantycznych, których w Polsce nie kręci się już prawie wcale. Pod płaszczykiem Fredry udało się być może nakręcić ostatnią i chyba tylko dzięki jego pięknemu językowi i zapętleniu wątków da się ją oglądać. Wydaje się jednak, że o ile Stuhr i Więckiewicz doskonale rozumieją w czym grają i potrafią lepiej lub gorzej bawić się konwencją, to Marta-Żmuda Trzebiatowska jest tam tylko dla ozdoby i... pierwszego miejsca w napisach końcowych.