Paweł Królikowski: Dusza człowiek (z nożem w kieszeni)
[
22.04.2008 16:58
]( http://media.wp.pl/kat,38214,magazyn.html ) "Byle szmondak, który ma kumpli w telewizji, nazwie się producentem i umiejętnie podpisze umowę z dobrymi aktorami, tak naprawdę może z nimi robić, co chce".Z Pawłem Królikowskim rozmawia Przemysław Szubartowicz.
Powiedział pan kiedyś o sobie, że jest dusza człowiek, ale z nożem w kieszeni. Interesuje mnie ten nóż...
Tak przy śniadaniu?
A co, spojrzenie wyostrza się panu dopiero przy obiedzie?
Rano, i do tego w ładną pogodę, nie miewam ostrych myśli. Ale jeśli już je mam, to wynikają one, że tak powiem, ze świadomości społecznej. Tak zostałem wychowany, by ją mieć. Są takie momenty, że chce mi się o tym mówić, choć najczęściej wychodzi z tego coś na kształt krzyku rozpaczy.
No to proszę krzyczeć...
Wie pan, ale naprawdę jest lepiej, kiedy to jest krzyk rozpaczy, ponieważ zanika wówczas poczucie, że jest się jakimś autorytetem albo że ma się kompletnego świra. Krzyk jest bardziej szczery. Jest ludzki.
Jaka jest więc pana świadomość społeczna?
Taka, że żyję w kraju, który funduje nam sytuacje, których nie da się załatwić po dżentelmeńsku, a tym bardziej według litery prawa.
Jakie to sytuacje?
Na przykład takie, że jakiś tabloidowy męt robi mojej żonie zdjęcia w sklepie, potem piszą pod tym zdjęciem brednie, a na koniec uchylają się od odpowiedzialności. Ale to jest szerszy problem, który dotyczy funkcjonowania mediów w Polsce, nie tylko brukowców. Zawód dziennikarza do dziś nie odbudował u nas swojego pozytywnego wizerunku. Mam prawo tak mówić, ponieważ przez lata sam wykonywałem ten zawód i wiem, jak to wygląda od środka.
I jak wygląda?
Dziennikarze jak byli na sznurku, tak nadal są. Za komuny byli w komitecie, dziś są u wydawcy, na przykład niemieckiego. Nie zrobili nic, by to zmienić. Ci, którzy działają w stowarzyszeniach dziennikarskich, to są najczęściej mocno starsi koledzy. Często mówią tak, jakby byli jakimiś antycznymi trybunami, którzy opowiadają pierdoły. A tak naprawdę ich głos jest cenny, tylko że nie przekłada się na rzeczywistość.
Dziennikarstwo jest sprostytuowane, pańskim zdaniem?
Wie pan, w naszym kraju najmniej sprostytuowała się prostytucja. Jest coraz piękniejsza i pokładamy w niej ogromne nadzieje... Co się zaś tyczy dziennikarzy, to ich kłopot sprowadza się do tego, że po prostu wciąż nie są niezależni.
Jak to, przecież ciągle mówią, że są?
Ale kto? Chyba tylko jeden Urban jest naprawdę niezależny. On od nikogo nie zależy.
Jacek Żakowski?
To jest Don Kichot polskiego dziennikarstwa, dlatego że próbuje wojować z czymś, do czego nie jest stworzony, czyli z codziennością. Dla niego dziennikarstwo jest prowadzeniem łodzi ratunkowej w sytuacji, gdy „Titanic” już dawno utonął. To jest facet z klasą, z ogromnym talentem literackim, który zachowuje się jak dowódca kajaka, bo nie może być kapitanem statku, gdyż ten leży już na dnie. Nie ma w tym niczego złego, ale tacy ludzie jak Jacek powinni natchnionym głosem opowiadać swoje prawdy w jakichś poważnych programach publicystycznych, a nie zajmować się ratowaniem podupadłego etosu dziennikarskiego.
Nie dałby rady?
Może by i dał. Tylko po co marnować talent? To jest tak, jakbym ja nagle powiedział, że chcę grać takie role jak jeden z moich guru, czyli Daniel Olbrychski, a przecież najlepiej wychodzi mi granie w serialach. Mam pracę i staram się robić to jak najlepiej. Prawdopodobnie tak samo jest w przypadku Żakowskiego. Lepiej więc, żeby zajmował się tym, co dobrze mu wychodzi. Kwestia sprostytuowania dziennikarstwa wymaga rewolucji, a nie donkiszoterii.
Kiedy pan był dziennikarzem, to o co panu chodziło?
Chciałem robić dobre programy dla młodzieży, takie, które by się podobały moim dzieciom. Zależało mi na tym, żeby nie były to programy, jakie robiły stare baby w kieckach za kolano i w rozczłapanych czółenkach. Z brzydkimi zwierzakami, z głupimi tekstami, infantylną atmosferą, pozbawione nadziei, wdzięku i mądrej zabawy. Przez dziesięć lat pracowałem w TVP, ale w pewnym momencie straciłem złudzenia. Miałem już 40 lat i nie chciałem dalej wymyślać choreografii i pisać piosenek dla dzieci. Wolałem zatrudnić do tej pracy młodych ludzi, ale okazało się, że telewizja publiczna nie ma na to pieniędzy. Interesy szefów były ważniejsze.
Interesy?
Szmal, po prostu. Ta przygoda z telewizją, z tą wielką instytucją udowodniła mi, że jesteśmy słabi. My, ludzie mediów, twórcy, artyści, aktorzy, a mówiąc patetycznie, polska inteligencja, do której chcę się zaliczać, przypisując sobie stopień podporucznika w tej namiastce armii.
Słabi w starciu w szefami telewizji?
Z całą tą machiną. Poza tym telewizja publiczna wytworzyła przez lata zjawisko zwane autocenzurą: róbmy tak, żeby coś było, żeby się nikt nie przyp... Tak jest do dziś. Nikt nie zaryzykuje w TVP kontrowersyjnego filmu czy programu rozrywkowego. A gdzie jest w telewizji publicznej miejsce na kontrowersyjną piosenkę, na kontrowersyjne wiadomości, na kontrowersyjne programy publicystyczne?
Jak była kontrowersyjna Olga Lipińska, to ją wyrzucili.
Może myśleli, że na schodach dostanie zawału i będzie po problemie. A przecież jej programy miały swoją markę. Ale ja wiem, jak to się robi. Wykręcono jej parę numerów typu zmiana w ramówce: miało być w piątek, potem w sobotę, a może w niedzielę, o tej, o tamtej, a może o innej godzinie. W ten sposób można wysadzić każdego, choćby był samym Bogiem.
No i o czym to świadczy?
O braku demokracji w mediach. W żadnym cywilizowanym społeczeństwie nie ma takiej hucpy, takiego łajdactwa, że oto tylko w Warszawie jest święte miejsce, gdzie może być telewizja czy gazeta ogólnopolska. Bo u tych znienawidzonych Niemców, u tych prześmiesznych Francuzów, u innych, których wytykamy palcami, jest takie prawo, że w każdym landzie czy regionie może być kilka telewizji o zasięgu ogólnoniemieckim, ogólnofrancuskim, ogólnohiszpańskim etc. I to jest miara demokracji. Dopóki media są tylko przy stołecznym korycie, nigdy nie będzie demokracji. Z centrali łatwo jest wszystkim sterować.
A jakby się okazało, że w Gdańsku, Łodzi, Krakowie, Poznaniu czy Wrocławiu jest ogólnopolska telewizja, która ma swój dział reklamy i zarabia pieniądze, to byłby koniec tego bizancjum.
Naprawdę pan myśli, że to by załatwiło sprawę?
Wie pan, jak w Warszawie powie się raz, że Królikowski jest chudym brunetem o piwnych oczach, to żebym nie wiem co robił, nie odkręcę tego. Gdyby była demokracja medialna, pojechałbym do Wrocławia, Krakowa czy Gdańska i poprosił o dementi na całą Polskę. I wtedy niech sobie będzie krajowa rada radiofonii, telekomunikacji i orgazmów intelektualnych, żeby kontrolowała to, co się na tych wszystkich antenach pojawia. Niech pan pomyśli, ilu ludzi decyduje dziś o tym, co mamy wiedzieć, a czego nie wiedzieć. Kilku.
Trochę to pachnie spiskową teorią dziejów.
To nie jest spisek, lecz proste kurestwo systemu. Proszę bardzo, niech uwolnią media i pozwolą zakładać stacje ogólnokrajowe w całej Polsce. Niech zlikwidują koncesje. Wtedy zobaczymy, kto miał rację.
Czy aktorstwo też jest sprostytuowane?
Jest. Aktorstwo w Polsce jest w opłakanym stanie. Zdarza mi się spotykać koleżanki i kolegów po fachu, którzy nie orientują się, kto to jest wspomniany przed chwilą Daniel Olbrychski. Wiedzą co najwyżej, że przed wojną zagrał Kmicica. Nie mają pojęcia, kto to jest Jan Nowicki, co zagrał i dlaczego wielkim aktorem jest.
Mówi pan o nieświadomości najmłodszego pokolenia?
Nie tylko, także o aktorach z mojej generacji, którzy mają w dupie tradycję i nie szanują tego, że przed nimi byli Nowicki, Trela czy Komorowska, która choć jest już dojrzałą panią profesor, wciąż potrafi zagrać ulotną, powabną, pełną uroku kobietę.
Aktorzy z mojego pokolenia, ludzie po czterdziestce, choć są grupą najbardziej obdarowaną pracą przez producentów, nie potrafią przyglądać się swoim starszym mistrzom. Nie wyciągają wniosków z tego, jak ci ludzie mówią, w jaki sposób pracują nad rolą i co mają poprzez to do powiedzenia.
Chodzi mi o stosunek do tego zawodu. Bo można grać nawet w sitcomie, ale także tam liczą się umiejętności, rzemiosło, coś, co sprawia, że widzimy aktora, a nie banalnego deklamatora z płaskim głosikiem i drewnianą mimiką.
Jakiś czas temu w warszawskim Teatrze Powszechnym kilku młodych twórców teatralnych wywiesiło manifest pod hasłem „J... starych”. To była świadoma deklaracja, że chcą się odciąć od tradycji.
Na temat teatru mam mało do powiedzenia, bo nie jestem jego fanem. Owszem, zdarzało się, że jakieś przedstawienie teatralne wywierało na mnie tak silne wrażenie, że oglądałem je z zapartym tchem, ale to wszystko. A o tych „starych” najlepiej świadczy fakt, że nie odpowiedzieli na to wezwanie. Bo z pseudoartystyczną chuliganką się nie rozmawia.
A co się z nią robi?
Wzywa się policję. Jest prewencyjna pała w łeb, może dom poprawczy, a potem szansa, że wróci się do społeczeństwa. Problemem nie jest to, że się odcina od autorytetów, ale to, że się ich właśnie nie szanuje, co jest jeszcze szczególnym grzechem, bo coraz ich mniej. Dopóki żył Gustaw Holoubek, wielu kolegów odnosiło się do niego pozytywnie albo negatywnie, no ale było się do kogo odnosić.
Skoro pan nie lubi teatru, to po co poszedł pan do szkoły teatralnej?
Bo chciałem być artycha. Pomyślałem sobie, że zdobędę jakieś wykształcenie artystyczne, otrę się o to środowisko, ale czy trafię na scenę, to się jeszcze okaże. Bo artystyczne pasje równie dobrze można realizować w teatrze, jak i w radiu czy w telewizji. Takie myślenie jest w naszym środowisku niepopularne, bo to środowisko jest po prostu załgane.
W jakim sensie?
Nie uważa, że można być wybitnym aktorem grającym tylko w filmach. Przepraszam, a Leon Niemczyk? On nie lubił teatru, nie występował na scenie, a przecież to był wielki aktor filmowy. Bardziej doceniano go zresztą za granicami naszego kraju niż u nas. Kiedyś był zatrudniony na etacie w Teatrze Powszechnym w Łodzi, ale nie grał żadnych ról. No i zapytał dyrektora: „Po co ty mnie tu trzymasz, skoro nic nie gram?”. „Po to, żebyś był”.
Mówi pan o tradycji, o aktorskim rzemiośle, ale zaraz ktoś wyskoczy: przecież ten Królikowski gra w serialach albo epizody w filmach, więc co on tu opowiada o wielkiej sztuce. Nie odczuwa pan takiego dyskomfortu?
Proszę sobie wyobrazić, że nie. Nie ma wielkiej różnicy między teatrem a serialem czy filmem. Tak naprawdę wszystko zaczyna się od źródła, którym jest dialog. Artysta, który ma coś do powiedzenia, wypowiada to w różny sposób: na scenie, przed kamerą, podczas ulicznego happeningu, śpiewając, a nawet tańcząc.
Na lodzie?
eż! Nawet to wpisane jest w etos aktora, który nie składa się wyłącznie z posłanniczej misji społeczno-kulturalnej, lecz także z umiejętności zabawiania gawiedzi. Aktor raz może być nośnikiem wielkich idei, a innym razem jarmarcznym komediantem. Nie ma tu sprzeczności.
Oj, coś czuję, że ci starzy mistrzowie, o których pan wcześniej mówił, nie byliby tego samego zdania.
A co pan myśli, że Olbrychski nie wystąpiłby w serialu? Zagrał nawet w „Plebanii”. A Nowicki grał w „Magdzie M” i korona mu z głowy nie spadła. Nawet Zbigniew Zapasiewicz wystąpił w sensacyjnym filmie Pasikowskiego. Aktorstwo upada nie dlatego, że gramy w serialach, tylko dlatego, że jako grupa zawodowa jesteśmy bezbronni. Nie ma związku zawodowego...
Jak to?
Chyba pan nie sądzi, że ZASP albo jakaś „Solidarność” aktorów odgrywają jakąkolwiek istotną rolę? Oni organizują takie zbiórki harcerskie, spotkania przy kominku i opowiadają bajki o wyższej użyteczności publicznej. To jest zawracanie pały. „Tru-tu-tu-tu” na trąbce i wszyscy w las. Komu uda się wrócić, ten dostanie pracę. Nie mamy statusu zawodowego, żadnej karty praw i obowiązków ani tak naprawdę swojego etosu.
A co macie?
Historię oraz logo pana Gustawa, który rwie kajdany w „Dziadach”. Ale jak przychodzimy do ZUS-u, to nie mamy nic. Tymczasem byle szmondak, który ma kumpli w telewizji, nazwie się producentem i umiejętnie podpisze umowę z dobrymi aktorami, tak naprawdę może z nimi robić co chce.
Show-biznes po polsku?
Najczęściej tak to wygląda. Polski show-biznes nie ma żadnej konstrukcji prawnej, która chroniłaby przede wszystkim artystę: aktora, reżysera, scenografa, autora scenariusza etc. To jeden wielki chaos, bez reguł.
A kicz show-biznesu pana nie martwi?
Kicz rozrywki to nie jest żadna polska specjalność. Zawsze z jednej strony będzie Michał Wiśniewski, a z drugiej Ewa Demarczyk. Dla jednych i drugich jest tu miejsce. Ważne, by zachowana była równowaga. Pan Michał jest inteligentnym, rzutkim biznesmenem o chłopięcym wdzięku i sile, który potrafi poruszać tłumy młodych ludzi. On nic złego nie robi, daje ludziom radość. Gorzej, że tak mało jest następczyń Ewy Demarczyk. To pole jest w zasadzie puste.
Co z polskim kinem?
Ludzie bardzo chcą chodzić na polskie filmy. Cokolwiek by się nakręciło, ludzie pójdą na to jak w dym, byle było po polsku. Nawet jak nie wiadomo, o czym to jest, siedzą na widowni, wcinają popcorn i są szczęśliwi, że są na polskim filmie. A ponieważ jest takie zapotrzebowanie, coraz częściej kręci się chłam, a dobry polski film to rzadkość.
Na palcach jednej ręki można policzyć wartościowe polskie filmy, które nakręcono w ostatnich latach. I znów nie chodzi tu o jakieś wzniosłe dzieła, tylko o rzemiosło, którym coraz mniej twórców się przejmuje.
To Zapasiewicz mówił przed laty, że sztuka musi być dobrym rzemiosłem, a jeśli od czasu do czasu trafi się coś wybitnego, to świetnie. Problem w tym, że dziś każdy może być reżyserem filmowym, nawet amator bez kwalifikacji.
Podoba się panu, że Doda zagra u Krzysztofa Zanussiego?
Jestem wstrząśnięty. Myślę, że dla pana Krzysztofa będzie to przełom. Otworzy się dla niego sezam, do którego przez lata pukał, aż wreszcie się dopukał. I ten brylant tam go spotka, olśni i pokaże dalszą drogę.
Czyli co, chwyt marketingowy?
Tego nie powiedziałem. Tylko to zderzenie moralnego niepokoju...
Z niemoralnym niepokojem...
Dlaczego z niemoralnym? Doda przecież nie jest niemoralna.
No, innego zdania są księża, którzy twierdzą, że ona sieje spustoszenie.
Gdzie? W seminariach duchownych? Nareszcie!
Na przykład sławny ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, specjalista od lustracji, stwierdził, że to tania komercja, parcie na szkło i rozwody. A o. Fidelis Maciołek, gwardian klasztoru oo. Bernardynów w Krakowie, uważa, że Doda sieje zamęt w umysłach młodych, niewinnych ludzi.
To bardzo źle świadczy o tych duchownych. Jeżeli Doda jest dla nich zagrożeniem, to czy oni mają Boga w sercu? Skoro tak łatwo przechodzi im przez gardło mówienie o kimś, że jest pusty i głupi, to gdzie oni są ze swoją mocą, z autorytetem papieża?
Niech już lepiej przejdą na marynarki, tak jak chodził ks. Józef Tischner, to przestaną oglądać się za sukienkami. Cudzymi i swoimi. Może wówczas zrozumieją, co to jest tolerancja i miłosierdzie.
Jest pan zadowolony z polskiej transformacji?
Jestem zachwycony. Uważam, że demokracja to jedyna forma życia.
Ale stadionu jak nie było, tak nie ma...
A co mnie obchodzi stadion?
Wie pan, interes narodowy, Euro 2012, ulubiony sport Polaków...
Społeczeństwo jest tą piłką nożną ogłupiane od dziesięcioleci. To nie na tym polega, żebyśmy z innymi wygrywali w piłkę, tylko żebyśmy byli dobrzy w gospodarce, sztuce, nauce, medycynie, infrastrukturze. Ale nie w kopaniu skórzanej kuli! Tymczasem my wciąż jesteśmy na rozdrożu w podstawowych dziedzinach. Stoimy na przystanku, na który nigdy nie przyjedzie autobus, i wciąż próbujemy łapać okazję.
A czasami warto przejść się parę kilometrów pieszo, zedrzeć własne buty i dojść do punktu, w którym spotkamy podobnego delikwenta, potem następnego i następnego. I zacząć wspólnie coś układać, tak żeby zbudować przystanek, skołować punktualny autobus i zacząć tworzyć linię. Tędy droga.
Jest pan optymistą?
Bardzo.