Peter Bogdanovich dla WP. "Wypijmy za dobre filmy. Na zdrowie!"
W czwartek 6 stycznia z Hollywood dotarła smutna informacja. W wieku 82 lat zmarł Peter Bogdanovich. Legendarny scenarzysta, reżyser, aktor i historyk kina. Kilka tygodni przed śmiercią udzielił wywiadu Yoli Czaderskiej-Hayek, w którym wspomina m.in. spotkanie z Orsonem Wellesem i prace nad nominowanym do Oscara "Ostatnim seansem filmowym".
Yola Czaderska-Hayek: Ogromnie mi przykro, że nie mogę się z tobą spotkać osobiście. Zwłaszcza, że niedawno świętowałeś 50. rocznicę premiery "Ostatniego seansu filmowego". Byłaby okazja, aby symbolicznie wnieść toast za piękny jubileusz. Niestety, jesteśmy skazani na rozmowę przez internet. Gdzie teraz jesteś?
Peter Bogdanovich: W dolinie San Fernando, w Los Angeles.
Aż się nie chce wierzyć, że od premiery "Ostatniego seansu..." minęło już pół wieku! To jest film, który mimo upływu czasu nie zestarzał się w ogóle. Trudno w ogóle mówić o historii kina bez wymienienia tego tytułu.
Dziękuję za miłe słowa. Niedawno ktoś w rozmowie ze mną wspomniał, że "Ostatni seans..." ma już 50 lat i w pierwszej chwili się obruszyłem: jak to możliwe? Mógłbym przysiąc, że minęło najwyżej 20! 50 lat to kupa czasu. Ale z drugiej strony to film czarno-biały, więc może stąd łatwiej o wrażenie, że powstał dawno temu, w jakiejś odległej epoce.
Tylko, że ja tak nie uważam. Dla mnie "Ostatni seans..." jest nadal aktualny. Opowiada o sprawach, które były ważne zarówno pół wieku temu, jak i dzisiaj. Do tego postacie są wyjęte wprost z życia. Film powstał na podstawie powieści Larry'ego McMurtry'ego, który pisał na podstawie własnych przeżyć. To bardzo dobra książka, a film też, jak mi się wydaje, warto zobaczyć.
Skąd pomysł, by kręcić na taśmie czarno-białej?
Wszystko wzięło się z jednej z rozmów z Orsonem Wellesem. Zapytałem go kiedyś, jak udało mu się uzyskać fascynującą głębię obrazu w filmie "Obywatel Kane". Odpowiedział: "Nigdy ci się to nie uda, jeśli będziesz kręcić w kolorze". W trakcie tej rozmowy podkreślił to kilka razy: "Jeśli chcesz uzyskać ten efekt, kręć na taśmie czarno-białej". Ja na to: "Ale nie wiem, czy wytwórnia mi pozwoli". "A pytałeś?". "No, nie pytałem". "To idź, zapytaj" – powiedział.
I dodał jeszcze: "Wiesz, co zawsze mówię o czarno-białej taśmie? To najlepsza przyjaciółka aktora. Każdy od razu wygląda lepiej w czarno-białym filmie".
Poszedłem więc do Berta Schneidera, producenta, i oznajmiłem, że chcę nakręcić film czarno-biały. Odparł, że musi poradzić się brata, który wtedy był szefem studia w Columbia Pictures. I przyszedł z odpowiedzią: "Okej, masz zielone światło". Jakiś czas później zapytałem go: "Jakim cudem to się udało? Czemu tak szybko dostałem zgodę?". Odpowiedział, że w tamtym czasie wszyscy kręcili filmy w kolorze, więc produkcja czarno-biała wyróżniała się, rzucała się w oczy.
Tym bardziej że za zdjęcia w "Ostatnim seansie filmowym" odpowiadał legendarny operator Robert Surtees, który za swoją pracę dostał nominację do Oscara. Możesz opowiedzieć, jak się z nim pracowało?
Bob był rewelacyjny. Znakomity operator kamery, świetny autor zdjęć. Prawdziwy zawodowiec. A jednocześnie człowiek, z którym wyjątkowo łatwo i przyjemnie się współpracowało. Bardzo dobrze rozumiał, czego się od niego wymaga, dosłownie w pół słowa.
Skoro już wiedziałem, że chcę kręcić w czerni i bieli, to potrzebowałem autora zdjęć, który ma doświadczenie w realizacji filmów czarno-białych. To wbrew pozorom nie jest łatwa praca i kryje w sobie wiele pułapek. Dlatego nie rozglądałem się nawet za młodymi operatorami przyzwyczajonymi do kręcenia wyłącznie w kolorze. Złożyłem propozycję Bobowi, a on znakomicie wywiązał się z zadania
Jednym z powodów, dla których "Ostatni seans filmowy" zapisał się w historii kina, jest znakomita obsada. Jak udało ci się zebrać tylu znakomitych aktorów w jednym miejscu? Zwłaszcza że większość z nich znamy dziś jako wielkie gwiazdy, ale wtedy dopiero zaczynali karierę. Czym się kierowałeś?
Szukałem... no cóż, dobrych aktorów. Na pewno nie szukałem gwiazd. Przed realizacją filmu doszliśmy do porozumienia, że powinny w nim wystąpić głównie nowe, nieopatrzone twarze i co najwyżej jedna jedyna gwiazda.
Oczywiście w roli Samuela, czyli tego faceta, który jest właścicielem kina, sklepu i restauracji. Był taki pomysł, aby zagrał go Jimmy Stewart. To był cudowny człowiek i zapewne bez większego trudu mógłbym go namówić do występu, ale miałem wątpliwości. To nie wyglądałoby wiarygodnie: jesteśmy w małym miasteczku gdzieś w Teksasie, a tu nagle Jimmy Stewart... Nie, to by nie wypaliło.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Bena Johnsona, co miało ten plus, że był to autentyczny Teksańczyk, a do tego kowboj. I za swoją rolę dostał Oscara. Cloris (Leachman - Y. Cz.-H.) zresztą też, co jej przepowiadałem od samego początku.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że to właśnie twojemu filmowi większość tych młodych ludzi zawdzięcza późniejszą karierę i sławę. Czy po nakręceniu "Ostatniego seansu..." byłeś z nimi w kontakcie?
Z Jeffem Bridgesem nadal utrzymujemy bliskie relacje. Z Cybill Shepherd byliśmy w związku przez jakiś czas, ale nadal się przyjaźnimy. Cloris... Z Cloris byliśmy w kontakcie, ale niestety zmarła na początku tego roku. Z Ellen Burstyn zdarza nam się od czasu do czasu porozmawiać. Ben Johnson już nie żyje, ale przed jego śmiercią zdążyłem jeszcze się do niego odezwać. Mogę powiedzieć, że z większością aktorów "Ostatniego seansu..." mam bardzo dobre układy.
Wspomniałeś wcześniej o swoich rozmowach z Orsonem Wellesem. Jak zaczęła się wasza przyjaźń?
W 1960 r., może rok wcześniej. W czasach, kiedy w kinach przed seansem można było przeczytać tak zwany program, czyli broszurkę z informacjami o wyświetlanych filmach. W każdym razie dostałem propozycję, żeby napisać do programu tekst o filmie Orsona Wellesa "Otello".
Rzadko pokazywano go w Ameryce, więc popełniłem entuzjastyczny opis, dodając opinię, że to najlepsza adaptacja Szekspira, jaką kiedykolwiek nakręcono – z czym akurat nie wszyscy się zgadzali. Niedługo później zadzwonił do mnie Richard Griffith, który pracował w filmotece Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku.
Powiedział, że planują retrospektywny pokaz filmów Orsona Wellesa i zapytał, czy zgodziłbym się zająć opieką artystyczną, a przy okazji także napisać opracowanie na temat dorobku reżysera. Odparłem: "Dick, przecież to ty zawsze piszesz o artystach, których przedstawiasz. Czemu dzwonisz do mnie?". On na to: "Bo widzisz, ja nie przepadam za Orsonem Wellesem, więc potrzebny mi ktoś, kto ma o nim dobre zdanie. A z tego, co napisałeś o jego filmie w tym programie kinowym, wynika, że się nadajesz".
I tak się złożyło, że napisałem to opracowanie dla Muzeum Sztuki Współczesnej, to była zresztą moja pierwsza publikacja. W zasadzie nawet moja pierwsza książka. Wysłałem kilka egzemplarzy Wellesowi gdzieś do Europy, gdzie kręcił akurat "Proces". I przez siedem następnych lat nic się nie wydarzyło. Zdążyłem w tym czasie przeprowadzić się do Los Angeles i zapomnieć o całej sprawie.
Po czym pewnego dnia zadzwonił telefon: "Halo, czy mogę rozmawiać z Peterem Bogdanovichem?". Od razu rozpoznałem głos, ale i tak zapytałem: "Kto mówi?". "Orson Welles". I dodał: "Nie ma pan pojęcia, od jak dawna chcę pana poznać". Odparłem: "To ja chciałem to powiedzieć. A czemu chce mnie pan poznać?". "Ponieważ jako jedyny napisał pan o mnie samą prawdę". I tak to się zaczęło. Orson Welles powiedział: "Jestem w hotelu Beverly Hills. Umówimy się jutro na drinka?". W ten sposób się poznaliśmy.
O twoim dorobku również można napisać niejedno opracowanie. Czy spośród swoich filmów darzysz któryś wyjątkową sympatią? Od razu dodam: oprócz "Ostatniego seansu...".
Wszystkie moje filmy dobrze wspominam – chyba że czasem trafił się jakiś okropny producent, to wtedy niekoniecznie. "Ostatni seans..." to wyjątkowe doświadczenie, które, jak sądzę, zmieniło nas wszystkich. Realizacja tego filmu wiązała się z mnóstwem komplikacji.
Byłem wtedy zakochany w Cybill Shepherd, ale to nie wyszło. Wiele rzeczy się wtedy działo. Bardzo lubiłem "No i co, doktorku?", świetnie się bawiliśmy na planie. Barbra Streisand była cudowna. Ale mój ulubiony film to "Śmiechu warte" z Benem Gazzarą, Audrey Hepburn i Dorothy Stratten. Kręciliśmy go w Nowym Jorku, moim rodzinnym mieście. Szalałem na punkcie Dorothy, Audrey Hepburn uwielbiałem, a Ben był moim starym przyjacielem.
Dlatego jeśli pytasz, który ze swoich filmów darzę największą sympatią, to odpowiadam: właśnie ten. Może nie jest to mój najlepszy film, ale i tak lubię go najbardziej.
Mam wrażenie, że tytuł, który przewija się w naszej rozmowie, nabiera w dzisiejszych czasach dodatkowego znaczenia. Kina tracą na znaczeniu i to nie tylko z powodu pandemii. Coraz więcej artystów zwraca się ku telewizji i platformom streamingowym. Jak się w obecnej sytuacji czujesz jako reżyser?
Staram się iść z duchem czasu. Kręcę filmy po to, by oglądali je widzowie - a skoro obecnie widownia gromadzi się głównie przed telewizorami, no to cóż, nie ma sensu wybrzydzać. Choć moim zdaniem nic nie zastąpi oglądania filmu na wielkim ekranie w sali pełnej ludzi. Dotyczy to zwłaszcza komedii, kiedy śmieje się cała widownia.
Pamiętam, że "No i co, doktorku?" miało premierę w nowojorskim Radio City Music Hall – to największa sala kinowa w Ameryce, na sześć i pół tysiąca widzów. Od śmiechu widzów dosłownie trzęsły się ściany!
Tuż przed pokazem zadzwoniłem do Cary'ego Granta z wiadomością, że mój film będzie wyświetlany w Music Hall. Odpowiedział: "To miło, wiele moich filmów tam wyświetlali". I dodał: "Podczas seansu stań z tyłu sali. Jak usłyszysz sześć i pół tysiąca osób śmiejących się na twojej komedii, to będzie miód na twoje serce". No i miał rację.
Twoja filmografia w IMDb podaje, że masz w planach wiele projektów. Mógłbyś coś o nich opowiedzieć?
To tak naprawdę nie są moje filmy. Kręci je moja córka Antonia Bogdanovich. Nie zdecydowałem jeszcze, co nakręcę w następnej kolejności. Marzy mi się jeden projekt, do którego nie mam jeszcze tytułu. To opowieść biograficzna o tym, jak George i Ira Gershwinowie przygotowywali musical "Porgy i Bess". Chcę pokazać, co się wówczas działo w ich życiu.
Biorę też udział w przygotowaniach do adaptacji mojej książki "Killing of the Unicorn" (Bogdanovich opisał historię swojego tragicznego romansu z 20-letnią Dorothy Stratten, która została zastrzelona przez własnego męża w 1980 r. – Y. Cz.-H.). Wiem, że wielu ludziom nie spodobała się, ale chciałbym, by wreszcie ta historia zaistniała na ekranie w takim kształcie, jaki ja sobie wyobrażam.
Skoro mowa o twoich książkach, masz jakieś plany wydawnicze?
Mam kilka tekstów złożonych do publikacji. Jako pierwszy powinien ukazać się zbiór wywiadów "Pięć ikon Ameryki". To moje rozmowy z Arthurem Millerem, Lauren Bacall, Kirkiem Douglasem, Jackiem Nicholsonem i Clintem Eastwoodem. Książka wyjdzie pewnie w przyszłym roku. Chciałbym też wydać moje wspomnienia z młodych lat. Chociaż to może nieprecyzyjne określenie. Między 13. a 30. rokiem życia prowadziłem zapiski na temat wszystkich filmów, które zdarzyło mi się obejrzeć. I chciałbym to zawrzeć w książce.
Widzę, że mimo nowych czasów nie opuściła cię miłość do filmu.
Czasy może się zmieniły, ale nie wiem, czy zmieniło się coś poza tym. Nadal widzę wokół siebie młodych zapaleńców z kamerami, którzy marzą o kręceniu wybitnego kina. I którzy, grzebiąc w przeszłości, odkrywają dla siebie filmy, które zmieniają ich życie. A skoro naszą rozmowę zaczęliśmy od tego, że nie możemy się razem napić z okazji jubileuszu "Ostatniego seansu...", chciałbym, chociaż z ekranu, wznieść razem z tobą symboliczny toast: wypijmy za dobre filmy. Na zdrowie!