Konstytucja jest jedną z rzeczy, które spajają Amerykę w całość i moim zdaniem należy bardzo uważać na ludzi, którzy próbują cokolwiek w niej zmienić - mówi WP Jon Voight. Gwiazdor Hollywood wspiera Donalda Trumpa i, jak twierdzi, patrzy z przerażeniem na to, co się dzieje w USA.
Yola Czaderska-Hayek: Rozmawiamy za pośrednictwem komunikatora internetowego, dlatego zapytam najpierw, gdzie teraz jesteś. U siebie w domu?
Jon Voight: Jestem w Nowym Jorku, w sali projekcyjnej. Poprosiłem specjalnie o to miejsce, ponieważ na ścianie za mną wisi plakat z filmu "Zakazana planeta". Wydał mi się bardzo na miejscu, zważywszy na to, co się obecnie dzieje na świecie.
Jak się czujesz?
Znakomicie. Ogromnie się cieszę z naszego spotkania, ponieważ bardzo dawno już nie udzielałem wywiadów. W pewnym sensie to jak powrót w rodzinne strony.
Masz za sobą długą i imponującą karierę filmową. Ale przez kilka ostatnich lat można było cię oglądać na małym ekranie w serialu "Ray Donovan". Jak wyglądało z twojej perspektywy przejście z kina do telewizji?
Branże filmowa i telewizyjna bardzo się zmieniły z upływem czasu. Coś na ten temat wiem, jestem tu przecież już jakiś czas. Mam 82 lata… Ej, tego to może nie drukuj!
Żartuję oczywiście. Widziałem na własne oczy, jak zmieniało się kino. Kiedy byłem bardzo młody, istniały głównie czarno-białe filmy. To nie znaczy, że nie było w ogóle kolorowych, w 1939 roku pojawiło się przecież "Przeminęło z wiatrem".
Ale w tamtych czasach to był wyjątek, dopiero z czasem kolor w kinie stał się czymś normalnym, oczywistym. Pamiętam wspaniałe musicale, filmy szerokoekranowe. Jaką to budziło fascynację! I te magiczne słowa: Cinemascope, Technicolor… Ta magia barw, to było wprost nie do uwierzenia, że można tyle żywych kolorów pokazać na ekranie.
Dzisiaj to wszystko to już przeszłość, ale niektórzy wciąż odnoszą się do niej z szacunkiem i sentymentem.
Podczas kręcenia "Raya Donovana" zdarzyło mi się porozmawiać z operatorem na temat starych, czarno-białych filmów. Przyznałem się, że uwielbiam je oglądać szczególnie ze względu na oświetlenie, którego trochę mi brakuje w nowoczesnych produkcjach. Przyznał mi rację, mówiąc, że światło w dawnych filmach było absolutnie rewelacyjne.
Dzisiaj operatorzy, pracując na cyfrowym sprzęcie, usiłują odtworzyć ten efekt, ale to już nie to samo… Tak czy owak, te wszystkie zmiany miałem okazję oglądać z bliska. Kiedy stawiałem pierwsze kroki w zawodzie aktora, wszyscy odradzali występy w telewizji. Prawdziwą nobilitację stanowiło kino, a kto trafiał na mały ekran, ten przegrywał. Ale z upływem lat zaczęło pojawiać się coraz więcej ciekawych, wartościowych produkcji, głównie w kablówce: HBO, Showtime… Ale nie tylko! "24 godziny" – do dziś nie mam pojęcia, jak się udało nakręcić taki serial – "Przyjaciele", "Kroniki Seinfelda"…
W pewnym momencie zatarła się gdzieś granica między kinem a telewizją. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że na planie "Raya Donovana" nie widziałem żadnej różnicy. Wszystko wyglądało identycznie jak przy kręceniu filmu.
Telewizja niesamowicie się rozwinęła i dziś stanowi bardzo silną konkurencję dla kina. Wiem, że niektórzy zapowiadają rychły jego koniec, ale ja w to nie wierzę. Nic nie zastąpi oglądania filmu wraz z innymi ludźmi przed wielkim ekranem. Tylko kino jest w stanie zapewnić pełnię doznań, nic się z tym nie może równać…
O rety, zapędziłem się. Zadałaś mi proste pytanie, a ja, zamiast odpowiedzieć, uraczyłem cię wykładem z historii.
"Ray Donovan" dobiegł już końca. Nie brakuje ci tego serialu?
Bardzo dobrze mi się przy nim pracowało. Miałem niezwykłą postać do zagrania – zresztą tak się składa, że moje najlepsze role to zawsze były jakieś niezwykłe postacie. Ale na tym etapie kariery, po tylu latach w branży, właściwie już na finiszu, naprawdę nie liczyłem na tak żywy odbiór i na taką popularność.
To uroczy gest ze strony widzów.
Na planie każdy z nas dał z siebie wszystko, naprawdę pracowaliśmy ciężko, ale to była prawdziwa przyjemność. Jasne, że jest mi trochę smutno w związku z zakończeniem serialu – podejrzewam, że wielu z nas miałoby ochotę kręcić jeszcze dalsze odcinki.
Ale wszystko się kiedyś kończy, a my przynajmniej znaleźliśmy się w tej szczęśliwej sytuacji, że mogliśmy zrealizować dwuczęściowy finał. Trwał dwie godziny, czyli zupełnie jak film. Cieszę się, że miałem szczęście trafić na taką produkcję.
W tym roku na ekrany trafił film z twoim udziałem, "Roe v. Wade". To historia oparta na faktach, w której grasz sędziego Sądu Najwyższego. Wiem, że jesteś wyjątkowo zaangażowanym obrońcą Konstytucji. Jak sądzisz, czy nadawałbyś się na przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości?
To prawda, uważam amerykańską Konstytucję za jeden z najważniejszych dokumentów w dziejach świata. Sama historia jej powstania jest fascynująca. Jej autorzy – dzielni, odważni ludzie – postanowili zerwać z brytyjską tyranią i zbudować zupełnie nowy kraj według nowych, szlachetnych zasad. Historia zesłała im niepowtarzalną szansę i wykorzystali ją.
Moim zdaniem Bóg musiał przyłożyć do tego rękę. Nie bez przyczyny w Ameryce powtarzamy często "In God We Trust" – W Bogu nasza ufność. W kluczowych momentach naszej historii zwracaliśmy się ku Bogu i potrafiliśmy dostrzec jego wpływ na losy naszego kraju.
Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Konstytucja jest jedną z rzeczy, które spajają Amerykę w całość i moim zdaniem należy bardzo uważać na ludzi, którzy próbują cokolwiek w Konstytucji zmienić.
A co do twojego pytania – zagrałem sędziego Warrena Burgera z Sądu Najwyższego. Czy nadawałbym się do takiej funkcji? Naprawdę nie wiem. Jestem aktorem, to jest moja praca. Na tym się znam. Nie mam natomiast pojęcia, czy zdołałbym udźwignąć taką odpowiedzialność, jaka spoczywa na barkach sędziów. Nie wiem, czy bym podołał.
Opisałeś piękną wizję początków Ameryki. Ale nie da się ukryć, niestety, że w ostatnich latach ta wizja nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz.
Zgodzę się, choć z ogromnym żalem. Patrzę z przerażeniem na to, co się dzieje wokół nas. Czytałem niedawno artykuł o dziewczynie, która uciekła z Korei Północnej. W USA zaczęła studiować na Uniwersytecie Kolumbia i zetknęła się z takim samym ograniczeniem wolności słowa, co w swoim kraju.
To szokujące, nie sądziłem, że coś takiego w Ameryce jest w ogóle możliwe. Albo weźmy niedawny atak na Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej [m.in. NBC, Netflix, Amazon oraz Gildia Aktorów Ekranowych bojkotują stowarzyszenie. Zarzucają mu rasizm i nierzetelność - red.]. Przecież to jakieś wariactwo!
To chyba najbardziej zróżnicowana społeczność w Hollywood, jaką sobie można wyobrazić. My, aktorzy, tak wiele wam zawdzięczamy [Y.Cz.H jest członkiem Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej - przyp. red.].
Pamiętam same początki Złotych Globów, byłem na pierwszej ceremonii. Na własne oczy obserwowałem, jak Globy stały się jednym z najważniejszych i najbardziej prestiżowych wydarzeń w świecie filmu. Nawet sama uroczystość ma w sobie coś wyjątkowego. Przyznam ci się, że zawsze mówiłem na twoje stowarzyszenie: "dobrzy wujciowie i ciotunie Hollywoodu". Bo tak was postrzegam. Zawsze odnosiliście się do nas z ogromną sympatią, dlatego wszelkie ataki na was uważam za ogromną niesprawiedliwość. Nie zasługujecie na to.
Wiesz, nie chodzi już nawet o imprezy, choć to też ważna sprawa – gdyby nie Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej, pewnie nie miałbym okazji poznać mnóstwa ludzi, którzy zmienili moje życie. Ale dla mnie Twoja organizacja to przede wszystkim zbiorowość ludzi, którzy autentycznie kochają kino i telewizję. I poświęcają swój czas na oglądanie filmów, seriali, na rozmowy z aktorami. Robią to wszystko z pasji, z miłości.
To wspaniała instytucja i cieszę się, że istnieje. Dzięki Stowarzyszeniu Hollywood stał się o wiele lepszym miejscem.
Dziękuję, nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczą twoje słowa. Jestem bardzo ciekawa, czy zdarza ci się oglądać własne filmy. Powiedzmy, że jesteś w podróży, włączasz telewizor w hotelu, a tam leci na przykład "Uwolnienie" albo "Uciekający pociąg". Co wtedy robisz, zmieniasz kanał?
Czasami jakiś fragment zaciekawi mnie na tyle, że oglądam do końca. Od niektórych filmów zresztą trudno się oderwać, przy czym nie mam tu na myśli wyłącznie własnych.
Tyle jest naprawdę dobrych filmów, że można je oglądać wciąż od nowa i za każdym razem odnajdzie się w nich coś nowego. Przyznaję się więc, bijąc w piersi, że czasami oglądam rzeczy, w których grałem, ale na szczęście jestem na tyle zajęty, że nie mam na takie rozrywki zbyt wiele czasu.
Poza tym zawsze bardziej interesowało mnie to, co przede mną niż to, co już za mną. To też powód, dla którego nieczęsto wracam do przeszłości – choć oczywiście miło jest powspominać tych wszystkich wspaniałych, utalentowanych ludzi, jakich zdarzyło mi się poznać. No i z perspektywy czasu przyjemnie dojść do wniosku, że w sumie udała mi się kariera.
Czy to prawda, że jako dziecko chciałeś zostać malarzem?
Zacząłem rysować bardzo wcześnie, kiedy miałem trzy lata, może trzy i pół. Rzeczywiście bardzo mnie to wciągnęło i ciekawa sprawa: w pewnym momencie zaczął śnić mi się regularnie ten sam sen.
Stałem gdzieś przed jakimś wiejskim domem, na ganku, przy stole. Poprzez drzewa delikatnie przeświecało słońce. Obok mnie stał jakiś człowiek ubrany we fioletowy drelich i uczył mnie, jak się robi farby z barwnika, oleju i kalafonii. Bardzo lubiłem ten sen, byłem w nim naprawdę szczęśliwy. Uwielbiałem tę naukę malowania.
A potem, gdzieś po roku, po raz pierwszy poszedłem do kina.
Film ze swoją iluzją przestrzeni na ekranie wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, że zwyczajne, dwuwymiarowe malarstwo wydało mi się jakimś przeżytkiem skazanym na wymarcie.
Kiedy miałem sześć lat, wiedziałem już, że nigdy więcej nie wrócę do robienia obrazów.
Trochę to było smutne, bo miałem wrażenie, jakbym w wieku sześciu lat przechodził na emeryturę. Ale naprawdę nie byłem w stanie już więcej wzbudzić w sobie tego zapału, tej pasji. I kiedy zrezygnowałem z malowania, tamten sen już nie powrócił.
Jakiś czas temu przeczytałem książkę o odkrywaniu poprzednich wcieleń i zastanawiam się, czy mój sen z dzieciństwa nie był przypadkiem jakąś formą kontaktu z poprzednim życiem. Naprawdę bym tego nie wykluczył.
Zamiast o wcielenia z przeszłości zapytam cię o przyszłość. Jesteś optymistą czy czarnowidzem?
Optymistą. I nigdy nie tracę nadziei, że będzie lepiej. Widzę wokół siebie mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy chcą zmienić świat na lepszy. Widzę osoby, które mają dość faszerowania ich kłamstwami.
Są też i tacy, którzy nigdy dotąd nie angażowali się w żadne ruchy czy formy aktywizmu, a teraz próbują. I to jest wspaniałe. Zamiast się zamartwiać, jak bardzo jest źle, lepiej rozejrzeć się po okolicy i dostrzec, ile dobrego się dzieje na naszym lokalnym szczeblu.
Wierzę też głęboko, że Bóg słucha naszych modlitw i odpowiada na nie. Zawsze powtarzam: Bóg ma na wszystko plan, wystarczy cierpliwie czekać. On wszystkim się zajmie, jestem o tym przekonany.