Gary Oldman sporo przybrał na wadze. "Zależało mi na wyglądzie opuchniętego alkoholika"
Gary Oldman wcielił się w rolę krytyka społecznego i alkoholika, Hermana J. Mankiewicza. Choć dla wielu aktorów byłoby to nie lada wyzwanie, on mówi wprost: łatwizna. Powód? Gwiazdor na własnej skórze poznał, czym jest alkoholizm. - Sam jestem niepijącym alkoholikiem, nie robię z tego tajemnicy. Niedługo minie ćwierć wieku, odkąd nie piję - wyznał w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek.
13.08.2021 12:26
Yola Czaderska-Hayek: Twój ubiegłoroczny film "Mank" stał się głośnym wydarzeniem, choć większość widzów mogła obejrzeć go tylko na małym ekranie. Nie miałeś obaw, że dla osób, które nie znają historii Hollywoodu ani kulis realizacji "Obywatela Kane'a", ta produkcja może okazać się zbyt hermetyczna?
Gary Oldman: Oczywiście, jeśli ktoś zna twórczość Orsona Wellesa, a w szczególności "Obywatela Kane'a", ten znajdzie w "Manku" wiele nawiązań, które Jack i David (Fincherowie - przyp. red.) sprytnie umieścili w filmie. Ale prawda jest taka, że nie każdy, kto przychodzi do kina, musi być ekspertem od historii Hollywoodu. Chodzi o to, by film okazał się interesujący także dla widzów, którzy nie orientują się, kto był kim w Fabryce Snów.
Sam czasami siadam do oglądania filmu, nie mając zupełnie pojęcia, o czym on opowiada. Nie uważam, żeby taka wiedza była konieczna. To dotyczy zarówno kina rozrywkowego w rodzaju produkcji Marvela - gdzie kwestie z gatunku "co łączy kogo z kim" to dla mnie czarna magia, ale nie przeszkadza mi to dobrze się bawić - jak i filmów ambitniejszych.
Na przykład obejrzałem nie tak dawno "Lighthouse" (film Roberta Eggersa z 2019 r. - przyp. red.). Nie znam się kompletnie ani na pracy latarników, ani na tym, jak wygląda życie na odciętej od świata wyspie. Ale opowieść o tych dwóch facetach wciągnęła mnie. Podczas seansu mogłem być blisko nich, mogłem ich poznać, mogłem razem z nimi przeżyć ich historię. Nie musiałem się do tego wcześniej przygotowywać.
Podobnie jest z "Mankiem" - nie trzeba być filmoznawcą, aby mieć przyjemność z oglądania. Być może niektórych zaciekawi temat, kto inny pewnie włączy film, aby zobaczyć swoich ulubionych aktorów. Równie dobrze to mogłaby być całkowicie zmyślona historia.
Zawsze się zastanawiałem, co by było, gdyby Francis Ford Coppola umieścił na początku "Ojca chrzestnego" napis: "Film oparty na faktach". Jak bardzo zmieniłby się nasz odbiór? Nagle zaczęlibyśmy uważać "Ojca chrzestnego" za film biograficzny? Czy wtedy ocenilibyśmy go wyżej czy niżej? A przecież cały dowcip w tym, że "Ojca chrzestnego" ogląda się z przyjemnością niezależnie od kwestii, czy to opowieść prawdziwa, czy wymyślona. Tak samo jest, mam nadzieję, z "Mankiem" - chodzi po prostu o to, żeby podobał się widzom.
Czy to prawda, że radziłeś się Christiana Bale'a, jak specjalnie przytyć do roli? Kilka lat temu opowiadał mi, jak bardzo był zaskoczony, że do roli Churchilla w "Czasie mroku" w ogóle nie przybrałeś na wadze.
To w sumie ironia losu, że do roli Churchilla nie musiałem przytyć, a do "Manka" tak. Rzeczywiście zadzwoniłem do Christiana z pytaniem: "Słuchaj, muszę trochę przybrać na wadze, jaką dietę byś polecił?". Chciałem mieć w tym filmie taki brzuszek, żeby wyglądać jak ktoś, kto pije za dużo whisky. Dlatego poszedłem w ślady Christiana Bale'a. Szkoda tylko, że pozbyć się tych kilogramów było o wiele trudniej, niż je zdobyć.
Zobacz także
To chyba jedyna rzecz, którą zmieniłeś w swoim wyglądzie. Bo przecież wyjątkowo często grasz role wymagające żmudnej charakteryzacji.
Tak się jakoś dziwnie składa, że o wiele bardziej wolę swobodę ruchów i normalny strój, niż kiedy muszę siedzieć godzinami przed lustrem. To prawda, że mam za sobą wiele ról, które wiązały się z mnóstwem przygotowań, ale to nie wynikało w żaden sposób z mojej inicjatywy. Po prostu takie role same do mnie przychodziły.
To nie jest tak, że człowiek budzi się rano i myśli: "O, zagrałbym sobie Drakulę albo, powiedzmy, Masona Vergera z 'Hannibala'". Nie, po prostu czasami w ręce trafia ciekawy scenariusz i tyle. I potem ani się obejrzysz, a już masz sztuczny nos, perukę i jakiś dziwny kostium. Jak na jakiejś halloweenowej imprezie, tylko że dla dorosłych. W sumie to jest nawet przyjemne, móc się schować za tym przebraniem. I to jest chyba moja wymówka, jeśli chodzi o charakteryzację: mogę pod nią całkiem zniknąć.
A z "Mankiem" było inaczej. David powiedział na samym początku: "Chcę, żebyś przed kamerą był całkowicie odsłonięty. Żeby nic nie oddzielało cię od widzów, żadna zasłona dymna. Nie chcę żadnych peruk ani sztucznych nosów". Zapytałem, czy mogę przybrać na wadze, bo zależało mi na tym wyglądzie opuchniętego alkoholika. Na to się zgodził.
Prawdę mówiąc, z oporami przyjąłem pomysł Davida, bo stał on w całkowitej sprzeczności z moim dotychczasowym stylem pracy. Nawet kiedy grałem George'a Smileya, mogłem ukryć się za jego wielkimi okularami. Pomyślałem sobie: "Jak to, nie muszę upodobnić się do prawdziwego Mankiewicza?". Po czym doszedłem do wniosku, że to może nawet lepiej. Postanowiłem po prostu zaufać reżyserowi i przyjąć jego punkt widzenia. Było w tym doświadczeniu coś wyzwalającego.
Dlaczego tak bardzo zależało ci, żeby przybrać na wadze?
Bo wiem, z czym wiąże się alkoholizm. Sam jestem niepijącym alkoholikiem, nie robię z tego tajemnicy. Niedługo minie ćwierć wieku, odkąd nie piję. Ale bardzo dobrze pamiętam, jak to wszystko wyglądało. Jest takie określenie: pamięć ciała. Organizm ma zapisane rozmaite odruchy, sposób poruszania się, mówienia... Alkoholizm to nie tylko picie. To cały zespół zachowań. Nie trzeba nawet się upijać, aby być alkoholikiem. Mam wrażenie, że ta kwestia została znakomicie uchwycona w scenariuszu. Ten sposób myślenia charakterystyczny dla alkoholika. Mank... jakby to powiedzieć... "odlewa się" na ludzi, którzy próbują mu pomóc.
Czy to wynikało wyłącznie z jego alkoholizmu, czy z trudnego charakteru?
Mank był przede wszystkim utalentowanym pisarzem. I jak każdy pisarz marzył o tym, by stworzyć wielką amerykańską powieść lub chociaż sztukę teatralną. Miał ku temu zadatki: znakomicie znał literaturę, był bystrym obserwatorem, umiał świetnie opowiadać - niemal na poczekaniu tworzył błyskotliwe teksty. Hollywood przywabił go jak wielu innych.
Zachował się list, w którym pisał: "Tu jest wspaniale, mają bujne trawniki, urocze hiszpańskie domki, palmy, dużo słońca, baseny...". To wszystko kusiło go, nie potrafił się oprzeć. Jest taki słynny telegram, który wysłał do swoich znajomych: "Przyjeżdżajcie tu wszyscy. Można zarobić miliony, a jedyna konkurencja to idioci". Tylko że gdy już się na dobre rozgościł, przekonał się, że praca scenarzysty jest poniżej jego możliwości. Zdał sobie sprawę, że tekst, który napisze, może być w nieskończoność przerabiany przez innych ludzi - nazwisko autora może nawet nie pojawić się w czołówce.
Zobacz także
Rzeczywiście, są z tego pieniądze, ale trzeba znać swoje miejsce w szeregu. I gdy wejdzie się już w ten mechanizm, trudno się z niego wyrwać. To chyba Billy Wilder powiedział kiedyś: "Jeśli masz na podwórku basen, to należysz już do nich". Mank z biegiem lat pogrążał się coraz bardziej we frustracji. Miał poczucie, że stracił siły twórcze, cały zapał do pisania. Wylewał swój jad na ludzi, na całe środowisko, miał świadomość, że rozmienił się na drobne. Czas go pokonał. W tym zawodzie można bardzo przyzwoicie zarobić, ale płaci się za to wysoką cenę.
Czy próbowałeś dotrzeć do archiwalnych materiałów o Mankiewiczu? Domyślam się, że musiało to być trudne zadanie.
Tak, to prawda. Nie zachowały się właściwie żadne nagrania, żadne wywiady z Mankiem. Na szczęście jego brat Joseph Mankiewicz pozostawił po sobie dużo materiału. Wyszedłem z założenia, że nie mogli się od siebie zanadto różnić i swoją rolę w gruncie rzeczy zbudowałem, wzorując się na Joem.
A poza tym, przygotowując się do wejścia na plan, oglądaliśmy dużo starych filmów, aby mieć pewne pojęcie o duchu epoki. Dla mnie nie był to problem, bo jako człowiek w słusznym wieku i tak sporo tych tytułów już znałem. Ale dla naszej aktorskiej młodzieży jak Amanda (Seyfried - przyp. red.) czy Lily (James - przyp. red.) to musiała być niezła szkoła, obejrzeć w krótkim czasie tyle produkcji z lat 40.
Cóż, najważniejsze, że po wszystkich próbach, gdy już zaczęliśmy zdjęcia, cała praca przebiegła wyjątkowo płynnie. Podejrzewam, że David od tak dawna nosił ten film w głowie i w wyobraźni kręcił go tyle razy, że nakręcenie go po raz kolejny, tym razem naprawdę, było już tylko formalnością. Wiedział, czego chce i po prostu starał się to osiągnąć.
Słyszałam opowieści z planu o powtarzanych wielokrotnie ujęciach. Podobno niektóre sceny kręciliście po 100 razy.
Podejrzewam, że usłyszałaś to od Charlesa Dance'a, to anegdota w jego stylu, że jedną scenę kręciliśmy 100 razy. Może więc umieszczę jego słowa w odpowiednim kontekście. Zdarza się na planie, że jakieś ujęcie ma 30 dubli. I wtedy jeden aktor mówi do drugiego: "Kręcimy tę scenę już 100 razy". Ale to nie znaczy, że naprawdę tych dubli było 100! Na planie "Manka" spędziliśmy około 60 dni. Gdybyśmy każdą scenę rzeczywiście powtarzali po 100 razy, to podejrzewam, że dziś bym z tobą nie rozmawiał, tylko nadal kręciłbym kolejny dubel. Mam nadzieję, że udało mi się wyjaśnić to nieporozumienie.
Poza tym dla mnie jako aktora nie ma tak naprawdę wielkiej różnicy, czy dubli jest 20, czy 150. Mam napisane w umowie, że muszę spędzić na planie 12 godzin dziennie, a co się dzieje w tym czasie, to już osobna sprawa. Jedno mogę powiedzieć o stylu pracy Davida: nie ma u niego przestojów, nie ma tracenia czasu. Kiedy jest na planie, to kręci, kręci, kręci jak najwięcej.
Pytanie, czy nie narzuca w ten sposób zbyt szybkiego tempa.
Jest różnica między szybkością a pośpiechem. Podam ci pewien przykład. Wiele lat temu pracowałem ze Stephenem Frearsem, wspaniałym reżyserem. Nakręciliśmy ujęcie, po czym Frears zapytał kierownika planu: "Jak długo to trwało?". "Minutę i czterdzieści dwie sekundy". "Dobrze, powtórzymy to ujęcie, ale tym razem spróbujmy skrócić je o trzydzieści sekund". Tak wyglądała jego reżyseria. To nie miało nic wspólnego z pośpiechem, z narzucaniem szybkiego tempa. Chodziło o to, żeby pozbyć się niepotrzebnych elementów, a zostawić tylko to, co konieczne.
Po "Manku" zdążyłeś już pokazać się w innych produkcjach. Na Netfliksie widzieliśmy cię w "Kobiecie w oknie", a w kinach w "Bodyguardzie i żonie zawodowca". Jestem ciekawa, co się z tobą dzieje po tak wymagającym filmie, kiedy w kolejce czekają już kolejne role. Czy potrzebujesz jakiejś przerwy, czy od razu rzucasz się ku nowemu wyzwaniu?
Po takiej roli trzeba trochę odpocząć. Samo wejście w nią, odnalezienie klucza do postaci wymaga czasu. Oczywiście podstawa to scenariusz na odpowiednim poziomie. Jest takie powiedzenie: nie ma dobrego grania bez dobrego pisania. Czasami przygotowanie do roli zajmuje nawet kilka miesięcy! Nie ma tu żadnej reguły.
Potem następuje kluczowa faza, czyli dni na planie filmowym. Na dwa miesiące człowiek przenosi się do innego świata, i to ze wszystkim, bo przecież po powrocie do domu uczy się kwestii na kolejny dzień. Stoi na środku kuchni i odbywa próby sam ze sobą. To wymaga czasu i odpowiedniego podejścia. Nie wyobrażam sobie, że po wszystkim można nagle zająć się kolejnym zadaniem, to tak nie działa. Jeszcze wiele dni po skończeniu zdjęć człowiek cytuje z pamięci wyuczone kwestie z filmu. To zostaje.
Masz jeszcze jakieś marzenia związane z pracą? Czy jest coś, co jeszcze chciałbyś osiągnąć?
W zawodzie powiodło mi się jak mało komu. Miałem okazję pracować, jak mówiłem, ze Stephenem Frearsem, także z Oliverem Stone'em, Francisem Fordem Coppolą, Rolandem Joffe'em, Joem Wrightem, braćmi Scottami: Ridleyem i Tonym. No i dzięki "Mankowi" mogłem odhaczyć na liście nazwisko Davida Finchera. Nie wiem, czego mógłbym jeszcze pragnąć. Może tego, aby Elon Musk albo Jeff Bezos zabrali mnie ze sobą na kolejną wyprawę w kosmos? To rzeczywiście przebiłoby wszystko.