Eddie Murphy zaskoczył odpowiedzią ws. rasizmu w Hollywood. Właśnie powrócił w kontynuacji kultowej komedii
Od piątku 5 marca na Amazon Prime Video możemy oglądać Eddiego Murphy'ego w kontynuacji kultowego filmu "Książę w Nowym Jorku”. Chwilę przed jego premierą Yola Czaderska-Hayek porozmawiała z gwiazdorem m.in. o poglądach na temat tego, jak Hollywood traktuje Afroamerykanów.
05.03.2021 19:44
Yola Czaderska-Hayek: Rozmawiamy na krótko przed ceremonią wręczenia Złotych Globów, która w tym roku została przesunięta z powodu pandemii. Gospodyniami gali są Amy Poehler i Tina Fey, które w przeszłości związane były z programem "Saturday Night Live". Miałeś może okazję spotkać je na planie? Ten program to w końcu kawałek twojego życia.
Eddie Murphy: Niestety, nie było takiej okazji. Odszedłem z programu, zanim one pojawiły się w obsadzie. Ale mogę powiedzieć jedno: "Saturday Night Live" to najlepsza szkoła dla aktorów komediowych, jaką można sobie wyobrazić. To prawdziwy Harvard dla komików. Nie ma lepszego miejsca, żeby zacząć karierę. Dlatego sam fakt, że ktoś ma w swoim dorobku współpracę z "Saturday Night Live", daje gwarancję występu na najwyższym poziomie.
Wkrótce zobaczymy "Księcia w Nowym Jorku 2". Od premiery pierwszej części minęło ponad trzydzieści lat. Pamiętasz jeszcze, skąd się wziął pomysł na ten film?
Pomysł podsunęło mi samo życie. Byłem wtedy świeżo po rozstaniu z dziewczyną, w trakcie trasy objazdowej po Ameryce, no i tak jakoś podczas jednej z rozmów pojawił się temat: co by było, gdybym poznał dziewczynę, która nie miałaby pojęcia, kim jestem? To wbrew pozorom było całkiem możliwe – w tamtych czasach dopiero zaczynałem wyrabiać sobie nazwisko i jeszcze nie wszyscy mnie rozpoznawali. Doszedłem do wniosku, że to byłoby ciekawe doświadczenie, spotykać się z osobą, która nie wiedziałaby, czym się zajmuję. I tak, od słowa do słowa, narodził się pomysł na film.
W "Księciu w Nowym Jorku" grasz nie tylko Akeema, ale także kilka innych postaci, między innymi staruszków z salonu fryzjerskiego. Ich również sam wymyśliłeś?
To akurat nie było nic trudnego. Pamiętam takie postacie z własnego dzieciństwa. W mojej okolicy chodziło się do fryzjera nie tylko po to, żeby się ostrzyc, ale żeby pogadać i posłuchać plotek, co nowego wydarzyło się w okolicy. Posprzeczać się o politykę i takie tam. Dziadkowie z salonu to również pomysł wzięty z życia.
Od czasów pierwszej części cokolwiek zmieniło się pod względem charakteryzacji czy nadal przed każdą sceną musiałeś siedzieć przed lustrem po kilka godzin?
Nic się nie zmieniło. Było tak samo uciążliwie jak trzydzieści lat temu. Nadal trzeba siedzieć sześć godzin i czekać, aż charakteryzatorzy skończą pracę. Nic się pod tym względem nie poprawiło. Za każdym razem, kiedy kręcę film, w którym gram kilka postaci naraz, mówię sobie: nigdy więcej. I oczywiście nigdy nie dotrzymuję słowa. Bo kiedy wszystko wychodzi jak trzeba, satysfakcja jest ogromna.
Kiedy udaje się połączyć dobrą charakteryzację z dobrymi dialogami i pomysłem na postać, efekt na ekranie jest znakomity. Widzowie nie dostrzegają mnie, tylko bohatera filmu, a dla aktora to największa nagroda. Najbardziej lubię, kiedy po wyjściu z kina ludzie rozmawiają: "Wiedziałeś, że ten stary Żyd z salonu fryzjerskiego to Eddie Murphy?". "To naprawdę był on? Niemożliwe!". I potem oglądają film jeszcze raz, żeby się upewnić. Uwielbiam takie sytuacje.
A ty jesteś w stanie siebie rozpoznać, patrząc choćby na postacie z "Księcia w Nowym Jorku"?
Nie. Widzę ludzi, którzy żyją zupełnie w oderwaniu ode mnie. Ale to zasługa Ricka Bakera, geniusza charakteryzacji. To on stworzył projekty postaci do pierwszego "Księcia…". I to dzięki niemu bohaterowie wyglądają jak prawdziwi ludzie. Bardzo często, kiedy widzi się aktora w charakteryzacji, na ogół można od razu się zorientować: "O, to przecież ten, jak mu tam! Dobra, udaję, że tego nie widzę". Ja się na takie rozwiązanie nie godzę.
Jeśli gram w charakteryzacji, to widzowie muszą widzieć prawdziwego, żywego człowieka. Ja sam, kiedy patrzę na ekran, nie chcę widzieć siebie, tylko bohatera filmu. Jeśli, powiedzmy, patrzę na Saula [jednego ze staruszków z salonu fryzjerskiego – Y. Cz.-H.], to widzę Saula. Dlatego na planie, kiedy mam na sobie charakteryzację, niemal dosłownie staję się inną postacią. Przez cały czas. To pomaga.
Druga część "Księcia…" opowiada między innymi o tym, jak Akeem uczy się, co to znaczy być ojcem. A czego ty nauczyłeś się od czasu nakręcenia pierwszego filmu?
Kiedy nakręciłem pierwszego "Księcia w Nowym Jorku", nie miałem jeszcze dzieci. Teraz mam dziesiątkę i niedługo skończę sześćdziesiąt lat. Zmieniłem się przez ten czas tak bardzo, że mam wrażenie, jakbym był innym człowiekiem. Z całą pewnością ojcostwo ma ogromny wpływ na człowieka, zwłaszcza pod względem emocjonalnym. Dzisiaj na przykład zdarza mi się przeczytać czy obejrzeć coś, co doprowadza mnie do płaczu, a co – powiedzmy – dwadzieścia lat temu nie wzbudziłoby we mnie żadnej reakcji. Ojcostwo uczy wrażliwości.
Nauczyłeś się zmieniać pieluszki?
Nie, tego nigdy nie robiłem. Staram się towarzyszyć moim dzieciom na ile to możliwe, mogę robić wszystko inne, ale nie ma mowy o zmienianiu pieluszek. Nie sądzę, żebym się do tego nadawał. Lepiej, by zajął się tym ktoś, kto naprawdę umie sobie z tym poradzić. Moje dzieci na to zasługują.
Zdaje się, że przez ostatni rok miałeś okazję towarzyszyć im w znacznie większym stopniu niż dotychczas. Jak udało ci się przetrwać domową izolację? Czy twój talent komediowy do czegoś się przydał?
Nie będę ukrywał, że humor jest ważną częścią mojego życia. Lubię żartować, nawet wtedy, gdy nie jestem w pracy. To po prostu moja natura. A kwarantanna nie była dla nas jakimś wielkim problemem. Ja i tak lubię siedzieć w domu, więc miałem na to po prostu więcej czasu. Noszenie maski to też żaden kłopot, przed chwilą przecież rozmawialiśmy o charakteryzacji (śmiech). Więc nie było tak trudno. Razem z całą rodziną jakoś daliśmy sobie radę.
Wiadomo, że nie masz sobie równych w rozśmieszaniu ludzi. A kto rozśmiesza ciebie? Masz swoich ulubionych mistrzów komedii?
Nie jestem szczególnie wybredny. Bez problemu można mnie rozbawić, śmieszy mnie chyba wszystko. Zwłaszcza że teraz pojawiło się całe mnóstwo nowych, niesamowicie zdolnych komików. To jest, swoją drogą, dowód na to, jak bardzo czasy się zmieniły. Kiedyś o wiele łatwiej było nadążać za wszystkim, co się dzieje, co jest modne. Wiadomo było, jakie płyty trzeba mieć w kolekcji, jakie programy w telewizji warto oglądać… A teraz tyle tego się namnożyło, że nie da się znać wszystkiego. Widzę jakiegoś faceta w telewizorze i nie mam pojęcia, kto to jest. A to może być ktoś sławny. Dzisiaj komicy są w cenie o wiele bardziej niż za moich czasów.
Kiedyś, żeby mówić o prawdziwej sławie, trzeba było regularnie pojawiać się w telewizji, a już szczytem marzeń był występ w filmie. Teraz to w ogóle nie jest konieczne, żeby zapełnić widownię Madison Square Garden i zgarniać dwadzieścia milionów dolarów rocznie. Myślę sobie: co to za facet? Pierwszy raz go widzę. I dopiero potem się dowiaduję: a, to jest gość, na którego występy wszystkie bilety są wyprzedane. Naprawdę, nie nadążam. Dlatego powiem ci, co oglądam najchętniej – jest taki program "Ridiculousness", przy którym naprawdę świetnie się bawię. To najlepszy sposób na to, żeby na pół godziny oderwać się od wszystkiego i zapomnieć o problemach.
Czasy się zmieniły – to fakt. Czy z Twojego punktu widzenia zmienił się także Hollywood? Od dłuższego już czasu słychać głosy, że Afroamerykanie nadal są w filmach spychani na boczny tor.
Nie ukrywajmy, kino to zawsze była branża, w której najwięcej do powiedzenia mają biali faceci. Więc głos Afroamerykanów, kobiet czy rozmaitych mniejszości zawsze był marginalizowany. Z drugiej strony jednak ja nie mam poczucia, że padłem ofiarą jakiejś dyskryminacji. Wykroiłem sobie niewielką niszę na rynku i kręcę takie filmy, na jakie mam ochotę. I jest mi z tym dobrze. Należę do bardzo niewielkiego grona afroamerykańskich artystów, których filmy mają widownię nie tylko w Stanach, ale i na świecie. Bo nie oszukujmy się, większość afroamerykańskiego kina nie sprzedaje się poza Ameryką.
Możliwe, że na przykład do twojego kraju dociera tylko niewielka część tego repertuaru. Ja jestem w zupełnie innej sytuacji: moje filmy są na tyle uniwersalne, że lubią je widzowie nie tylko w USA, ale i za granicą. Zaczęło się od "Gliniarza z Beverly Hills" i nic się pod tym względem nie zmieniło. Może dlatego nigdy nie zetknąłem się z przejawami rasizmu w Hollywood. Kręcę filmy od czterdziestu lat i ani razu nie doszło do sytuacji, w której jakiegoś projektu nie mogłem zrealizować z powodu koloru skóry. To nigdy nie był problem.
Skoro mowa o "Gliniarzu…", co się dzieje z przymiarkami do czwartej części? Bo dużo o tym słychać, a efektów nie widać.
Ten temat rzeczywiście ciągnie się od dziesięciu lat. Ale wygląda na to, że obecnie jesteśmy już blisko finiszu. Udało się skompletować ekipę, mamy nawet z powrotem na pokładzie Jerry'ego Bruckheimera, który był producentem pierwszej części. I to on zajął się ściąganiem odpowiednich ludzi.
No to dlaczego nic się nie dzieje? Chcecie przeczekać pandemię?
Cały czas czekamy na scenariusz. Nie jestem w stanie powiedzieć ci, kiedy go dostaniemy: to może nastąpić za miesiąc albo równie dobrze w przyszłym tygodniu. Scenariusz jest kluczowym elementem, bez niego nie może zacząć się praca nad filmem. Takie jest w każdym razie moje zdanie. Czytałem fragmenty, ale nadal nie ma jeszcze całości. Mamy producenta, mamy gotową ekipę – Axel Foley też jest gotowy, jakby co – ale nie mamy scenariusza. Jak tylko powstanie i będzie nadawał się do realizacji, wchodzę na plan.
Wspomniałeś, że lada moment stuknie ci sześćdziesiątka. Masz jakieś plany na ten wielki dzień?
Podejrzewam, że będzie identycznie, jak przy okazji moich poprzednich urodzin.
To znaczy?
Urodziny mam w kwietniu. W zeszłym roku pandemia wybuchła w marcu, więc zamiast wielkiej imprezy urządziliśmy skromną rodzinną domówkę. W tym roku, jak sądzę, będzie dokładnie tak samo.
Dobra, muszę cię o to zapytać: jak ty to robisz, że mimo upływu czasu praktycznie się nie zmieniłeś? Stosujesz jakąś specjalną dietę?
Nie, nie mam żadnej diety. To przede wszystkim zasługa genów. A poza tym uważam, że my, komicy, starzejemy się wolniej od innych. Może dlatego, że tak dużo się śmiejemy. Staram się przynajmniej raz albo dwa w tygodniu wyśmiać serdecznie, ale tak porządnie, żeby aż łzy popłynęły. Ludziom się to nie zdarza przez całe lata! Naprawdę sądzę, że śmiech to klucz do całej sprawy. To jedyne wytłumaczenie. Spotykam czasem ludzi w moim wieku, z którymi kończyłem szkołę. Wyglądają starzej ode mnie. Może nie śmieją się wystarczająco często? To by wiele wyjaśniało.