Planete Doc: Z kamerą wśród ludzi

Jedną z podstawowych cech poetyki filmowej, która tak bardzo podnieca (nawet jeśli nie do końca świadomie) każdego widza, jest możliwość podglądania innych ludzi. O ile filmy fabulane zaledwie odgrywają rzeczywistość, tak dokumenty pokazują nam jej prawdziwe i szczere oblicze. No, może nie do końca, bo sztuka ta także ma w sobie co nieco kreacji i manipulacji, ale na pewno filmy dokumentalne są zdecydowanie bliżej prawdy o otaczającym nas świecie i ludziach, czyli o nas samych. Jako, że dokumenty niezbyt często goszczą w regularnych repertuarach kinowych, festiwal Planete Doc jak co roku jest najlepszym sposobem na „nadrobienie zaległości”. Tegoroczna edycja obfitowała w szereg znakomitych obrazów pokazujących relacje człowieka z naturą, ludzi walczących ze swoimi ograniczeniami i chorobami, a także tych, którzy kreują rzeczywistość wokół nas, zarówno poprzez ciężką pracę; ogromne wpływy w instytucjach finansowych bądź edukacyjnych oraz tych, którzy czynią to poprzez pasję i sztukę.

Gwiazdami festiwalu były bez wątpienia dwa nazwiska, które skupiały na sobie uwagę festiwalowej publiczności: Erwin Wagenhofer oraz przede wszystkim Michel Gondry. Pierwszy jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli austriackiego dokumentu i w swoich dziełach najwięcej miejsca poświęca analizie (często negatywnych) skutków globalizacji i idących za nią procesów demokratyzacji oraz komercjalizacji. Reżyser ten snuje przed nami swe ponure opowieści za pomocą obrazów, gdyż wie, że to tak naprawdę na ich sile opiera się poetyka filmu, a także zdaje sobie sprawę, iż to one najmocniej działają na widza. Z jednej strony jest zaangażowany w podejmowaną przez siebie tematykę, ale z drugiej, trzyma się na dystans, nie komentuje, nie pojawia się przed kamerą. Daje się za to wypowiedzieć swoim bohaterom, czyli ludziom, których konkretny, podejmowany przez niego problem bezpośrednio dotyczy. Głównym tematem jego obrazu pod sugestywnym tytułem „Zaróbmy jeszcze więcej” z 2008 roku jest system finansowy
przedstawiony przez niego jako pusta bańka, której paradoks polega na tym, że pomimo iż nie wytwarza fizycznie żadnego dobra materialnego, to generuje ogromne zyski, już nie wirtualne, i stanowi główny budulec światowej gospodarki mający namacalny wpływ na życie ludzi z wszystkich warstw społecznych. Z kolei jego najnowszy film, „Alfabet” ukazuje nam, wbrew pozorom, o wiele bardziej apokaliptyczną wizję naszego społeczeństwa, które od najmłodszych lat poddawane jest reżimowi ciasnych schematów systemu edukacyjnego. Na przykładzie Chin, w których proces nauki już od pierwszych klas przypomina raczej obóz pracy, Wagenhofer pokazuje jak drastycznie zabija się w nas kreatywność i chęć do życia, poprzez wpajanie na siłę brutalnych zasad rywalizacji i zmuszania wszystkich do zdania dziesiątek egzaminów, w których zawsze prawidłowa jest tylko jedna odpowiedź. Problem nie dotyczy tylko i wyłącznie Chin. Ich przykład jest mocno drastyczny, ale dzięki temu zwraca uwagę na sedno problemu. Dziś cała masa dzieciaków
nie ma czasu na dzieciństwo, bo rodzice od małego zaganiają ich do nauki, zdawania kolejnych testów i zapisują je na kolejne kursy oraz zajęcia dodatkowe. Wszystko w dobrej wierze, mając nadzieję, że pozwoli im to osiągnąć sukces w dorosłym życiu. Być może i tak, ale okupione to będzie zbyt wielką ofiarą. Dzieci te bowiem uczą się przede wszystkim nienawiści do nauki, są permanentnie zmęczone, zestresowane, cały czasu muszą udowadniać swoją wiedzę i „wartość rynkową” i nie mają czasu na nic innego poza nauką i (mocno ograniczonym) snem. Na naszych oczach rodzi się nowe pokolenie wyedukowanych i nieszczęśliwych zarazem ludzi, którzy coraz częściej przed samotnością i depresją uciekają popełniając samobójstwo.

Planete Doc: Z kamerą wśród ludzi

19.05.2014 10:52

kadr z filmu „Zaróbmy jeszcze więcej” / fot. mat. prasowe

Michel Gondry to z kolei marka sama w sobie. Jeden z największych współczesnych artystów sztuki wizualnej, znany zarówno jako twórca (wyreżyserował m.in. kultowy „Zakochany bez pamięci” z Jimem Carrey’em oraz Kate Winslet), a także autor teledysków dla legend współczesnej muzyki (Bjork, The Rolling Stones, Paul McCartney, The White Stripes, Radiohead, Daft Punk). Jego obecność w Warszawie była więc nie lada wydarzeniem. Podczas 11 edycji Planete Doc pokazano zarówno jego klipy jak i filmy krótkometrażowe oraz pełnometrażowe dokumenty. W tym fenomenalny „Bloc Party”, który bez przesady można zaliczyć do grona najlepszych dokumentów muzycznych jakie kiedykolwiek powstały. Opowiada on o tym jak w 2004 roku, popularny swego czasu amerykański komik Dave Chapelle zorganizował na ulicach Brooklynu imponujących rozmiarów imprezę hip-hopową, na której zagrały największe sławy gatunku, m.in. Mos Def, Common, Erykah Badu, Jill Scott, Lauryn Hill (z reaktywowanym specjalnie na tę okazję The Fugees) oraz dopiero
zdobywający wówczas sławę i renomę Kanye West. O muzyce ciężko się pisze – jej trzeba po prostu posłuchać. Tak więc najlepiej będzie jak odeślę Was do fragmentu genialnego wykonania „Killing Me Softly” przez Lauryn Hill, prosto z „Bloc Party”.

kadr z filmu „Bloc Party” / fot. mat. prasowe

Gondry przyjechał też do Warszawy by pokazać swój najnowszy dokument „Czy Noam Chomsky jest wysoki czy szczęśliwy”. To niezwykły zapis rozmowy reżysera z Noamem Chomsky’im, światowej sławy pisarzem i lingwistą, który nakręcony został starą 16 milimetrową kamerą i okraszony abstrakcyjnymi animacjami (ręcznie rysowanymi przez Gondry’ego), które starają się zobrazować proces myślenia naukowca oraz zilustrować tematy poruszane przez niego w rozmowie. Efekt jest jedyny w swoim rodzaju.

Oprócz retrospektyw tych dwóch świetnych twórców, publiczność obecna na 11 edycji Planete Doc mogła, jak zawsze zresztą, przebierać w bogatej ofercie festiwalu przedstawiających różnorodną tematykę. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. I na szczęście, co jest rzadkością na festiwalach filmowych, dość trudno było tu trafić na jednoznacznie słaby film. Równie dobrze można było w ciemno wybrać coś z programu po czym wyjść z seansu z poczuciem, że obejrzało się coś ciekawego, wartościowego, albo chociażby wspaniale sfilmowanego. Tak jak na przykład olśniewający wizualnie „Był sobie las”, którego autorem jest Luc Jacquet, twórca słynnego „Marszu pingwinów”. Wraz z nim udajemy się w samo serce lasów deszczowych Ameryki Południowej. Jest to podróż niezwykła, odkrywająca wiele tajemnic i niezwykłych roślin oraz zjawisk przyrody, a wszystko to genialnie sfilmowane, z rozmachem osiągniętym zarówno dzięki technologii 4K oraz z wykorzystaniem specjalnych kamer-dronów, które pozwoliły na ukazanie wspaniałych ujęć
oraz panoram lasów. Drażnić mogły jedynie dość niepotrzebne wstawki animowane. Tym niemniej „Był sobie las” to cudowna wyprawa w głąb przepięknych i majestatycznych koron drzew oraz przyjemna lekcja botaniki i ekologii dla każdego. Warto to było zobaczyć.

Uciekinier z Nowego Jorku” pokazuje nam sylwetkę Louisa Sarno, człowieka, który porzucił życie w wielkiej metropolii i zamieszkał w afrykańskiej dżungli razem z plemieniem Pigmejów. Z jego opowieści oraz tego co możemy zobaczyć na ekranie, ukazuje nam się wspaniały, choć też i surowy, sposób życia ludzi z buszu. Najciekawsze jest to, że wbrew temu co może kojarzyć się wielu ludziom, plemienia te nie są w żadnym razie dzikie. Mają swoją własną bogatą kulturę, sztukę (przede wszystkim niezwykłą muzykę), system wierzeń, a do tego ich życie wydaje się mieć większy sens i podstawy niż nasze. Przede wszystkim są oni o wiele bardziej związani, nie tylko z naturą, ale z samem sednem egzystencji. To jak wielki jest rozdźwięk pomiędzy „nimi” a „nami” widać, gdy Louis postanawia pokazać swemu urodzonemu w puszczy synowi, Amerykę i zabiera go w podróż do Nowego Jorku. Chłopca wcale nie dziwią samochody czy drapacze chmur, ale... zachowanie ludzi. Pędzimy gdzieś cały czas, skupiamy się przede wszystkim na zarabianiu
pieniędzy, przez co straciliśmy łączność z istotą naszego życia – takie wydaje się być przesłanie tego filmu. Choć oczywiście życie w dżungli dalekie jest od ideału, reżyser w pewnym momencie pokazuje nam iż Louis nabawił się w Afryce poważnych chorób. Jednym z najmocniejszych i najbardziej poruszających seansów festiwalu (ale i nie tylko) była projekcja dokumentu „Pożegnanie z Hollywoodem” opowiadającego o umierającej na raka młodej dziewczynie, Reginie Nicholson, której pasją jest kino, a największym celem i marzeniem zrobienie własnego filmu. Wraz z reżyserem Henrym Corrą postanawia udokumentować swoje ostatnie lata życia, zmagania z chorobą oraz narastające problemy z porozumieniem się z rodzicami. Aż trudno uwierzyć przez co Regina musiała przejść w swoim 19-letnim życiu, gdyż samo tylko oglądanie tego wszystkiego na ekranie jest ciężkie do wytrzymania. Regina cały czas mierzy się z potwornym bólem, terrorem chemioterapii, do tego cały czas wie, że nie ma szans na wyzdrowienie, bo śmierć w jej
przypadku jest kwestią miesięcy... A do tego rodzice łamią jej serce, po licznych kłotniach rzucają w jej stronę masę przykrych słów, a w końcu wyrzucają ją z domu twierdząc, że już jej nie kochają i nie chcą jej więcej widzieć na oczy... To bolesny i smutny zapis umierania. Regina znajduje pocieszenie w swojej pasji i w tworzeniu filmu, który teraz mamy okazję oglądać, ale nie zmienia to faktu, że „Pożegnanie z Hollywoodem” nie jest filmem dla każdego, choć warto poświęcić mu uwagę. Pozycją z zupełnie innej bajki był natomiast świetny dokument „Odkrywanie Bettie Page” opowiadający o słynnej modelce i pin-up girl, Bettie Page, która stała się ikoną popkultury, burleski oraz modelingu i do dziś zastępy młodych gwiazd i modelek (na czele z Beyonce, Katy Perry czy Ditą von Teese) wzorują się na niej. Grała w filmach sado-maso, pojawiała się na okładkach Playboya i uchodzi za jeden z pierwszych symboli seksualnej rewolucji lat 60. Film wprawdzie pokazuje ją głównie w pozytywnym świetle (napomina jedynie
o jej problemach ze zdrowiem psychicznym, schizofrenią itp.), ale mimo to stanowi ciekawą kronikę początków współczesnej popkultury oraz tego jak zmieniało się na przestrzeni dekad nasze podejście do nagości, seksu oraz miejsca kobiet w społeczeństwie. Plus, życiorys Bettie Page, już od jej najmłodszych lat, jest ciekawy i wciągający sam w sobie, na tyle, że pod tym względem film jest samograjem i po prostu świetnie się go ogląda. Tym bardziej, że mamy okazję zobaczyć około 1000 fotografii Bettie, zarówno te najbardziej kultowe jak i te nigdzie dotąd niepublikowane.

Festiwal Planete Doc jawi się trochę jako filmowa oaza na planie miasta. Pokazywane na festiwalu filmy potrafią wyrwać nas z codziennego pędu i sprawić, że choć na chwilę się zatrzymamy i zastanowimy nad tym czy ów pęd rzeczywiście jest tym czym powinno być nasze życie. Czasem obrazy wprowadzą nas w stan zadumy, czasem uspokoją i przeniosą w inny świat, a czasem wstrząsną, ale może niektórym znas taki wstrząs jest potrzebny. 11. Edycja Planete Doc za nami, a wraz z nią niezapomniane wrażenia filmowe. Pozostaje nam teraz czekać na przyszły rok.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)