Pogrzebano jego karierę. A Johnny Depp powrócił… jako król
"Kochanica króla Jeanne Du Barry", którą można oglądać w polskich kinach od 25 sierpnia, to film wyróżniający się obecnością Johnny'ego Deppa w roli francuskiego króla. Choć oferuje lekką rozrywkę, to nie jest niczym więcej jak ładnie opakowaną opowiastką o zaradnej kurtyzanie.
"Kochanica króla Jeanne Du Barry" to rodzaj filmu, który ma wyjątkowo bogaty kontekst. Bo nie można przejść obojętnie wobec faktu, że osławiony Johnny Depp wcielił się w nim w króla Ludwika XV. Każdy, kto śledził w ostatnich latach nawet pobieżnie informacje ze świata show-biznesu, wie doskonale, co działo się z karierą niegdyś jednego z bóstw Hollywood. Po oskarżeniach byłej żony Amber Heard o przemoc domową, Depp dość szybko stał się persona non grata w fabryce snów. Wyrzucono go z trzeciej części serii "Fantastycznych zwierząt", czyli popularnego spin-offu "Harry'ego Pottera". Nie zatrudniono także do nowej części "Piratów z Karaibów".
Potem wydarzył się proces, który osławiony gwiazdor wygrał. To odrobinę zwiększyło jego szanse, by ponownie zaczął grać w wysokobudżetowych filmach. Jednak jak na razie takich kroków jeszcze nie wykonuje i pozostaje mu grać w europejskich produkcjach, które nie kosztują po 150 mln dol.
Czymś dokładnie takim jest "Kochanica króla Jeanne du Barry" Maiween, przedstawiająca losy tytułowej bohaterki, młodej i ambitnej osoby ze społecznych nizin, która wykorzystując swój powab i spryt, staje się ulubioną kochanką Ludwika XV.
Zobacz: zwiastun "Kochanica króla Jeanne du Barry"
Trzeba oddać, że mamy tutaj do czynienia z ładnie nakręconym dramatem historycznym z elementami czysto komediowymi. Momentami wygląda, jakby Maiween i jej operator Laurent Dailland naoglądali się "Barry Lyndona" Stanleya Kubricka i napatrzyli na obrazy francuskich impresjonistów. To akurat ma sens, bo film w całości nakręcono we wnętrzach i plenerach Wersalu, więc wypadało postawić na jak najbardziej wystawną i plastyczną formę kadrów i tego, co się w nich znajduje. Francuzi mają zresztą na to ładne określenie - mise en scene (po polsku "umieszczanie na scenie"). Reżyserka o ten aspekt rzeczywiście zadbała.
Zadbała także o walor rozrywkowy swojego filmu. "Kochanica króla Jeanne du Barry" jest przystępnie podanym przewodnikiem po kodeksie zachowań, jaki panował na francuskim dworze królewskim w XVIII w. W szczególności komicznie wypadają sekwencje, w których widzimy, jak bohaterzy przestrzegają nakazu nie odwracania się do króla plecami, gdy wychodzą z komnaty. Muszą w zamian wycofywać się "en face", drobiąc kroczkami.
Tu jednak też pojawia się spory problem. Choć autorka niby naśmiewa się z francuskiej monarchii, to jednocześnie nie ukrywa, że patrzy na nią z zachwytem i nostalgią. A także daje jej twarz Deppa. Stoi to chociażby w kontrze do innego dramatu historycznego, który Polacy mogli oglądać w tym roku, czyli "W gorsecie" z Vicky Krieps. Tam przynajmniej czuło się jakiś krytycyzm w stosunku do podejmowanego przez reżyserkę Marie Kreutzer tematu.
Widzowie nie powinni spodziewać się także stylistycznej dezynwoltury rodem z takich dzieł jak "Faworyta" czy "Maria Antonina", nie mówiąc już o najlepszym dramacie historycznym ostatnich kilkunastu lat, czyli "Śmierci Ludwika XIX". "Kochanica króla Jeanne Du Barry" wypada na ich tle dość blado i bezpiecznie.
Kolejną dyskusyjną sprawą jest zabieg, jaki zastosowała Maiwenn, wcielająca się także w tytułową rolę. Mianowicie wpisała swoją postać w feministyczne ramy. W tym ujęciu skandaliczna kurtyzana, którą postrzegano jako rywalkę dla Marii Antoniny, generalnie wyprzedzała swoje czasy za sprawą łamania konwenansów modowych czy wersalskiej etykiety i hierarchii. Wszyscy życzyli jej najgorszego, bo zazdrościli jej swobody.
Czy można ją jednak nazwać ikoną feminizmu, jak próbuje to zrobić Maiwenn? Historycy widzą du Barry zarówno jako ofiarę, jak i beneficjentkę okoliczności. Reżyserka nie jest na tyle zniuansowana w swojej wizji, by jej wierzyć. Wydaje się nie mieć dystansu, przedstawiając bohaterkę na wskroś pozytywnie.
Specjalnie na koniec zostawiłem kreację Deppa. Szczerze mówiąc, jest ona tak zbędna, że spokojnie każdy inny aktor mógłby zagrać Ludwika XV. Gwiazdor wydaje się zupełnie pozbawiony osobowości, niczym królewskie zombie.
Choć często pojawia się na ekranie, to jego gra zredukowana jest do patrzenia, chodzenia i siedzenia. Czasem porobi głupie miny, by rozśmieszyć kochankę, ale widać jak na dłoni, że Depp nie odnalazł się w roli drugich skrzypiec. Nawet gdy przychodzi mu coś później zagrać, wydaje się nieszczególnie zainteresowany oddaniem konkretnego stanu swojej postaci. Dialogów też miał jak na lekarstwo, ale to wynika zapewne z braku biegłości w języku francuskim.
Ma się wrażenie zresztą, że Maiwenn zatrudniła Deppa do swojego filmu tylko po to, by zapewnić sobie rozgłos i przy okazji uderzyć bezpośrednio w cancel culture. To się udało, bo "Kochanica króla Jeanne Du Barry" narobiła trochę szumu na festiwalu w Cannes.
Mimo wszystko jestem przekonany, że film może spodobać się części widzów. Jest na tyle zręcznie skonstruowany wizualnie i narracyjnie, że ogląda się go bez większych bólów. Trzeba jednak traktować go jedynie w ramach ciekawostki, bo nie oferuje głębszych doznań estetycznych i intelektualnych. A Deppowi można życzyć lepszego powrotu na duży ekran.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" ogłaszamy zwycięzcę starcia kinowych hegemonów, czyli "Barbie" i "Oppenheimera", a także zaglądamy do "Silosu", gdzie schronili się ludzie płacący za Apple TV+. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.