Polacy rzucili się na ten film. Poziom? Poniżej krytyki
Kiedy pierwsze miejsce wśród najchętniej oglądanych filmów na polskim Netfliksie zajmuje produkcja, która na popularnym serwisie Rotten Tomatoes zebrała 0 proc. pozytywnych recenzji* – wiadomo, że "SNAFU" to film, który należy zobaczyć!
*A później ktoś napisał jedną dość pozytywną opinię i procent podskoczył aż do 17!
Bliski Wschód, czasy bliżej nieokreślone. Leżące na irakijskiej pustyni rafinerie ropy naftowej nękane są przez nieustanne ataki najemników. Jedna z nich zostaje otoczona przez wrogów. Życiu pracowników oraz ich dzieci zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo, z którego uratować może ich tylko oddział żołnierzy sił specjalnych dowodzony przez "Smoka" Luo (Jackie Chan).
Bezbronni cywile załadowani zostają do autokarów, które jak najszybciej ruszają w stronę niesławnej Szosy Śmierci. To najszybsza droga do Zielonej Strefy, w której będą bezpieczni. Jak jednak wskazuje nazwa szosy, nie będzie to dla nich wycieczka końskim zaprzęgiem pod Morskie Oko.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dość szybko konwój zostaje zaatakowany. Wśród napastników jest wplątany w niezbyt skomplikowaną intrygę Chris (John Cena). Już niedługo od jego współpracy ze "Smokiem" zależeć będzie życie ich najbliższych. Jeden nie może dogadać się z córką, drugi z bratem, a w tle tragiczny los matki i ojca.
Polski tytuł tej chińsko-amerykańskiej produkcji należy uznać za cokolwiek przekombinowany. Zamiast zatytułować go jakoś swojsko, czyli np. "Pustynna wojna", postawiono na angielski akronim (sic!), który rozwija się jako "Situation Normal: All Fucked Up" ("Sytuacja w normie: Wszystko się spiepr…o"). I wydaje się, że lepiej byłoby już nawet zostawić finalny angielski tytuł, czyli "Hidden Strike" ("Ukryte uderzenie"). Nawet jeśli wszystkie uderzenia w tym filmie nie zostały nigdzie ukryte.
W historii Netfliksa bywały już dużo gorsze produkcje zajmujące pierwsze miejsce na liście najchętniej oglądanych filmów w Polsce. Mówimy przecież o kraju miłośników "Miłości do kwadratu" czy "Dzisiaj śpisz ze mną", ale też pozycję lidera zajmowała tu przez jakiś czas np. "Matka" z Jennifer Lopez. W porównaniu do tych produkcji "SNAFU" nie musi się niczego wstydzić, tak jak nie musi się niczego wstydzić hitowy film sprzed czterdziestu lat znany z kasety VHS, który po latach wygląda dużo gorzej niż to zapamiętaliśmy.
Inna sprawa, że "SNAFU" momentami wygląda słabo już teraz i być może w oczach wprawionych w oglądaniu filmów specjalistów (nawet tych z kanapy) będzie to największa słabość tej produkcji. Choć tzw. niedzielny widz raczej nie zwróci na to uwagi.
Nie zmienia to faktu, że jeśli spojrzeć na realizację "SNAFU", pierwsze, co rzuca się w oczy, to nieustanne epatowanie przeciętnymi efektami CGI oraz zielonym ekranem, na którym nagrywane były jedna za drugą filmowe sceny rozgrywające się głównie na pustyni. Wiadomo, na green-screenie wyszło to taniej. W ramach zgłębienia powyższego tematu polecam ćwiczenie polegające na obserwacji komputerowo generowanych cieni rzucanych przez bohaterów filmu. Można w jego trakcie dokonać kilku interesujących spostrzeżeń. Jeśli więc ktoś ma alergię na tzw. green-boksowe kino, "SNAFU" zdecydowanie nie jest propozycją dla niego.
I kiedy już przymknie się oko na stronę wizualną, która nie jest aż tak zła jak na (nie)możliwości chińskiego kina, zostaje nam rozrywkowe kino akcji, które co prawda nie wie, czy chce być poważnym dramatem, czy propozycją z gatunku kina "kolesiowego", ale pędzi do przodu i przez długi czas się nie zatrzymuje.
"Szedł Dżeki Czan Szosą Śmierci, Szosa się kurzyła" – chciałoby się powiedzieć, bo tak to wygląda. Walka wręcz i w nóż toczy się w środku pędzących autobusów, które przebijają się przez sztuczną burzę piaskową wywołaną silnikiem odrzutowym na pace ciężarówki marki à la Kamaz, by później przenieść się w jeszcze inne lokacje, gdzie niestety jest już mniej rozrywkowo. Nie lubicie takich idiotyzmów w odmóżdżających buddy-movies? Więc "SNAFU" nie jest filmem dla was. Resztę widzów z otwartymi ramionami przyjmuje reżyser Scott Waugh.
Witają też występujący w rolach głównych Jackie Chan i John Cena, którzy jak przystało na gatunek filmowy, w którym częściowo się znaleźli, czubią się, ale się lubią. Trochę trzeba poczekać aż scenarzysta Arash Amel postanowi ich połączyć w parę, ale od tego momentu przekomarzają się ze sobą jak należy i kilka razy można się wtedy uśmiechnąć. Co w sumie ciekawe, bo kino buddy-movie karmi się przeciwieństwami, a panów Chana i Cenę raczej więcej łączy niż dzieli.
Obaj są przykładami aktorów wcielających się w bohaterów, którzy z pozoru wyglądają na sympatycznych gamoni, ale gdy przychodzi co do czego, ich wrogowie nie mają z nimi żadnych szans. No i obaj kochają Chiny, co udowodnił Cena, kiedy przypadkiem wymsknęło mu się, że Tajwan to państwo. Biedaczyna przepraszał potem czystym mandaryńskim swoich chińskich przyjaciół za pośrednictwem Instagrama.
"SNAFU" fabularnie nie zaskoczy nikogo. Historia to prosta, posiadająca niewiele sensu, a na dodatek przeładowana tak lubianą przez Chińczyków ckliwością podlaną patosem. Teksty pokroju "Mój kraj mnie potrzebował!" lub "Opiekuje się sierotami, musi być przyzwoity" są tu na porządku dziennym.
Fakt, że Polacy tak licznie rzucili się na ten właśnie tytuł, świadczy chyba jedynie o sporym sentymencie wobec Jackie Chana. W końcu kino akcji z jego udziałem przez lata świeciło triumfy w linearnej telewizji.