Polsko - ruska Gąsiorowska
Łukasz Maciejewski: W ostatnim sezonie zagrałaś w dziewięciu filmach. To chyba rekord.
Roma Gąsiorowska:W dziewięciu!?
16.10.2009 14:44
ŁM: „Tatarak” Wajdy, „Jestem twój” Grzegorzka, „Zero” Borowskiego, „Wojna polsko-ruska” Żuławskiego, „Moja krew” Wrony, „Rozmowy nocą” Żaka, „Moja nowa droga” Białowąs, „Kochaj i tańcz” Parramore’a, no i „Londyńczycy”. Jak to się robi?
RG: Nie mam pojęcia, to zresztą głównie większe epizody. Poza tym wcześniej też pojawiał am się w kinie – ale w dosyć dużych odstępach czasu. Po „Futrze” jakoś nic się nie działo: ani w kinie, ani w teatrze. Przeczeka- łam tę przerwę, starałam się nie panikować i nie ratować od razu serialową karierą. Nabrał am dystansu, trochę się uspokoiłam. No i nagle coś pękło. –rozmawia: Łukasz Maciejewski
ŁM: Ale co pękło – zaczęłaś jeździć na castingi, masz superagenta?
RG: Daj spokój. Ciągle słyszałam od znajomych aktorów, że w tym zawodzie trzeba ostro działać. Dzwonić, kokietować, żreć te wszystkie przeterminowane koreczki na bankietach, uprawiać zawodowo lans. Nigdy nie potrafiłam się z tym pogodzić, nie wyobra żałam sobie siebie w podobnym kontekście. Dlatego siedziałam w domu i wpada- łam w depresję. Ale w końcu pomyślałam: „uspokój się dziewczyno, aktorstwo to praca, którą trzeba rozliczać w perspektywie kilkudziesięciu lat, nie jednego roku. Kiedy nie grasz w kinie, nie występujesz w teatrze, możesz przecież robić tysiące innych rzeczy”. Wybrałam z tego zestawu te, które sprawiały mi przyjemność. „To specyfika tego zawodu” – uspokajały mnie starsze kole- żanki. Ważne, żeby nie blokować się tym, że aktorstwo to jedyna moja wartość. Mamy mnóstwo talentów do odkrycia. A agentki mam super!
ŁM: Tak czy inaczej za chwilę będziesz gwiazdą. Jesteś do tego przygotowana?
RG: Nie jestem.
ŁM: I tak cię nie ominie.
RG: Nie cierpię słowa „gwiazda” – nie chcę być postrzegana w taki sposób. Poza tym nikt mnie przecież siłą nie zmusi do gwiazdorzenia: wywiadów, śmigania z doczepioną treską po telewizjach, itd. Staram się sumiennie wykonywać swoją pracę, którą zresztą uwielbiam, chociaż w Polsce zwykle pracuje się hardcore’owo i nie ma to wiele wspólnego z jakimiś czerwonymi dywanami. Reprezentacyjna część mojego zawodu zawsze mnie męczyła i chętnie odstąpiłabym to zadanie innej, występującej za mnie w tej roli istocie, która nie zdawałaby sobie sprawy z absurdu tej fikcji.
ŁM: Spośród nowych filmów z twoim udziałem najważniejsza jest Magda w „Wojnie polsko-ruskiej” wg Masłowskiej. Zmieniali się reżyserzy tego projektu, tylko twoje nazwisko było constans.
RG: Constans? Nie powiedziałabym. Nie miałam żadnego kontraktu, za każdym razem po prostu wędrowałam na castingi i do samego końca nie było wiadomo, czy zagram. To nie są przyjemne tematy. Na pewno nie było lekko. Ale może nie powinno? Wojna to wojna. Ja mam twardy ty- łek i chyba dlatego zawsze obrywam. Już przywykłam.
ŁM: Najpierw ten film miał kręcić Wiktor Grodecki, potem Jan Jakub Kolski, w końcu „Wojnę…” wyreżyserował Xawery Żuławski.
RG: Na pewno Żurek był w pracy bardzo odwa żny, nie bał się iść na całość – nawet w wersji skrajnej. W każdym razie w pełni mu zaufałam. Kiedy kazał mi grać na maksa sztucznie, czy śmiesznie – nie protestował am, chociaż nie zawsze byłam na sto procent pewna tego, w co idę. Próbowałam odnaleźć Magdę w wymyślonej przez Żu- ławskiego formie. Puścić się.
ŁM: Język debiutanckiej prozy Masłowskiej jest trudny, w zasadzie a filmowy. Ma szczególną frazę, melodykę – wręcz prosi się o deklamację. Naprawdę trudno wyobrazić sobie to wszystko w kinie.
RG: Czy ja wiem? Może trudno to zrealizować, ale wyobraźnia jest raczej pojemna. Moja – nad wyraz (Śmiech). Poza tym w filmie są ludzie, nie tylko język. Uwierzyłam, że to taki świat, a w nim ludzie tak funkcjonują i dla nich to jest normalne. Fraza Doroty jest piękna i prawdziwa, ale jednocześnie jak gdyby wyolbrzymiona, nadrealistyczna. W życiu nie mówimy tak, jak w książkach Masłowskiej – mówimy podobnie.
ŁM: Jak sobie z tym poradziłaś?
RG: Walczyłam o każdą sekundę. Pracując nad „Wojną...” przechodziłam jakieś apogeum skupienia. Wiedziałam, że jest to dla mnie zadanie numer jeden. Dookoła były same przeciwności produkcyjne, do których dochodziło moje własne zmaganie się z tą postacią; z bohaterką, która cały czas mi się 1 2 4 3 wymykała, ale której chciałam dać z siebie wszystko. Nie wiem, co z tego wyniknie. Chciałabym, żeby było dobrze – dla Dorotki.
ŁM: Wyglądacie z Masłowską jak siostry.
RG: Jesteśmy siostrami.
ŁM: ???
RG: To moja siostra. Duchowa, mentalna.
ŁM: To jak w „Podwójnym życiu Weroniki”, tylko bez zawału serca w rytm „bumbumbum” Preisnera.
RG: My też z Dorotką planujemy swoje własne „bumbumbum”, bo wspólnie z poetką i slamerką Weroniką Lewandowską chcemy założyć zespół, takie fajne trio. Trochę los nam miesza szyki, ale przeczekamy wszystkie burze i w końcu się zbierzemy. I hope.
ŁM: Jaki repertuar?
RG: Nad repertuarem jeszcze się nie zastanawiał yśmy, od pół roku nie możemy się spotkać we trzy – ciągle brakuje nam czasu. Na razie szykuję kostiumy (śmiech). Mam do tego dryg. Plus sentyment do Majki Jeżowskiej!
ŁM: Ostro zakręcony muzycznie jest także Mariusz Grzegorzek. W „Jestem twój”, jego no wym i zarazem pierwszym od dziewięciu lat filmie, grasz rolę Alicji.
RG: Śpiewaliśmy sobie wymyślone piosenki z Mariuszkiem po godzinach. Myślę, że się polubiliśmy.
ŁM: Ucieszyłem się z filmowego comebacku Grzegorzka. Bardzo go cenię i szanuję.
RG: Jest żarliwy i szalony, nigdy nie odpuszcza, może dlatego – również w teatrze – robi tak mocne, wyraziste rzeczy. W ogóle kiedy pracuję z kimś takim jak Grzegorzek, to niezale żnie od finałowego efektu, mam poczucie sensu. To najważniejsze: spotykać ludzi, którzy nie tylko obdarzają cię kredytem zaufania, ale także pozwalają na uruchomienie intuicji, wyobraźni, myślenia. Poza tym Alicja w „Jestem twój” to naprawdę cudowna postać. Bardzo piękna dziewczynka. Taka fajna, taka zagubiona, taka biedna. Pokochałam ją!
ŁM: Robisz wszystko, żeby odciąć się od aktorskiego glamouru.
RG: Mam poczucie, że niektórzy nie rozumieją tego, że aktor jest normalnym człowiekiem. Nic szczególnie wzniosłego.
ŁM: Znam wielu aktorów, którzy marzą głównie o tym, żeby być postrzeganym jako zdecydowanie szlachetniejszy kruszec.
RG: To ich problem, ja czuję się zakłopotana, kiedy ktoś zaczyna mnie wywyższać z powodu znanej buzi. Wolałabym raczej, by zwyczajnie powiedział, o co mu chodzi, a nie entuzjazmował się moją obecnością tylko dlatego, że jestem Mariolką z „Londyńczyków”.
ŁM: Podobno niezły był ten serial. Przepraszam, nie widziałem.
RG: To była dla mnie trudna decyzja. Nie po to przez tyle lat broniłam się przed serialami, żeby teraz kojarzono mnie tylko z jedną rolą. W „Londyńczykach” zagrałam po „Pitbullu”. Uważam, że tamten serial był w porządku, praca w nim była w porządku. A „Londyńczycy”? świetni aktorzy, niezły klimat i bardzo ciężkie warunki. Może coś się udało.
ŁM: W każdym razie serial pojawił się w idealnym momencie. Chyba wszyscy mamy przyjaciół, którzy w ostatnich latach wyjechali do Londynu lub właśnie z niego wrócili. Miałaś kiedykolwiek podobne plany?
RG: Nie, ale jestem w o tyle nietypowej sytuacji, że prawie cała moja rodzina mieszka za granicą. Wiele razy czułam, że jestem w Polsce przez przypadek, ale z drugiej strony nie znam swojego prawdziwego adresu. Kiedy kilka tygodni temu pojechałam z teatrem do Sankt Petersburga, zdałam sobie sprawę, że pochodzę z kompletnie innego świata. Jakoś nie poczułam wschodniego bluesa. O ile w Polsce odczuwam, że drzemie we mnie szczątkowa słowiańska dusza, o tyle w Rosji byłam kompletnie wyalienowana. Moje serce to jednak Europa, ale Europa otwarta. Open heart.
ŁM: Jako dziewuszka jeździłaś na Zachód?
RG: Mieszkałam w Polsce, ale bardzo często jeździłam do Niemiec. Kilka lat temu, w Düsseldorfie, dostałam wstępną propozycję stałej pracy w teatrze, musiałabym tylko podszkolić język. Pomyślałam jednak, że jest za wcześnie. Są sprawy, które chciałabym doprowadzić do końca. W Polsce.
ŁM: „Sprawy” Romy Gąsiorowskiej to nie tylko aktorstwo – nigdy ci nie wystarczało.
RG: Zawsze byłam nadaktywna. Stąd moje projektowanie kostiumów, scenografii, performensy. Zaraz po naszym spotkaniu będę uwalniała lektury.
ŁM: Są zagrożone, biedulki?
RG: Zagrożone upupieniem. Nagrywamy audiobooki, które – ze specjalnym oprogramowaniem dla niewidomych – będą potem bezpł atnie rozpowszechniane w Internecie.
ŁM: „Nasza szkapa”?
RG: To nie ja akurat. „Świtezianka”. Dzisiaj będzie „Świtezianka”.
ŁM: Niezła z ciebie Świtezianka. Patrzę na twoją różową torebkę, śliczny sweterek, niedopasowane kolorki. Dziwnym trafem jednak pasują. Tobie wszystko pasuje?
RG: No, a co myślałeś? Wszystko przemyślane.
ŁM: Gdzie to kupujesz?
RG: W różnych miejscach.
ŁM: Ciucholandy? Snobistyczne butiki w Paryżu?
RG: To tu, to tam. To są rzeczy z zagranicy i z Polski, różnie.
ŁM: No jasne. Zagrała w dziewięciu filmach i jest bogata.
RG: Najbogatsza. Sweterek stary, torebka z Niemiec. Kwestia kompozycji. A kasa z mainstreamu, w moim wypadku, idzie w większości na offowe projekty. Nie da rady inaczej.
ŁM: Czy kiedykolwiek ubierałaś się normalnie? To znaczy jak pańcia.
RG: Jak pańcia to nigdy. Od podstawówki szyłam sobie sama sukienki, czym szokowałam otoczenie.
ŁM: Skąd ci się to wzięło?
RG: Geny. Mam wielką rodzinę niespełnionych artystów. Mama i dziadek mieli artystyczne aspiracje. A u mnie to wszystko chyba eksplodowało. Na przykład w szkole podstawowej robiłam kolegom i koleżankom ozdobne okładki na zeszyty.
ŁM: Traktowano cię jak Romę-dziwaczkę?
RG: Nie, bo zawsze byłam przodownikiem tłumu. Czułam się odpowiedzialna za każ- dego. Z czasem ta cnota zamieniła się w wadę. Kiedy znalazłam się w krakow- skiej PWST, nagle – ku mojemu zdumieniu – okazało się, że jednak nie wszyscy marzą o tym, żebym im przewodziła. A ponieważ czułam odpowiedzialność zbiorową, cierpiałam za każdego lesera.
ŁM: W domu też masz taki pop-art?
RG: W moim domu rodzinnym raczej się nie przelewało, dlatego po tak zwanym wejściu w dorosłość miałam fazę zaspokajania wszystkich materialnych potrzeb. Nie mogłam sobie niczego odmówić. No i nazbierał am trochę tego przez kilka lat. Jest bardzo kolorowo. Jak się przeprowadzę, to jedna ciężarówka nie da rady tego zabrać. Ale teraz już nie kupuję. Wydaje mi się, że mam wszystkiego za dużo, więc staram się raczej eliminować – u mnie zresztą zazwyczaj wszystko przebiega ekstremalnie.
ŁM: Pamiętam twoje znakomite, odjechane sesje zdjęciowe, które z Marcinem Cecko robiłaś dla „Machiny”.
RG: Mam nadzieję że jeszcze sobie pohulamy wizualnie. Tylko brakuje odważnych, którzy daliby nam pole do popisu.
ŁM: A jak hula ci się w aktorstwie?
RG: Serio? Nie czuję się zbyt dobrze. Jestem coraz dalsza od myśli, że aktorstwo to będzie moje jedyne zajęcie. Ten świat wydaje mi się zbyt okrutny. Syndrom Marilyn Monroe nieustannie jest o krok za moim cieniem. Trzeba być bardzo ostrożnym, bo strasznie łatwo się przetrącić, zapić albo zwariować. Dla mnie aktorstwo polega także na budowaniu pancerza obronnego, by umieć zachować psychologiczny balans wobec natłoku skrajnych, z reguł y bardzo intensywnych wrażeń. Tych przyjemnych i raczej nieprzyjemnych. Walczę ze sobą, żeby było mnie stać na powiedzenie sobie w każdej chwili, że mam to wszystko w dupie.
ŁM: A masz?
RG: Miewam. Coraz częściej. Rozmawiał: Łukasz Maciejewski FILM 05/2009