Powrót do przeszłości
„Nauka potrafi czynić dobro, ale i zło. Jeżeli naukowiec nie wkłada serca w swoje eksperymenty, może się to skończyć katastrofalnie.”
30.10.2012 10:08
Jeżeli naukowcem nazwać filmowca, a jego eksperymentem film, to animacji „Frankenweenie” – historii nie pozbawionej bynajmniej tragiczności – zdecydowanie daleko od katastrofy. Zanurzony w świecie bajki i magii Tim Burton, z którym jeszcze niedawno odwiedziliśmy Krainę Czarów, tym razem wybieramy się w podróż do przeszłości, i to nie byle jakiej przeszłości.
„Frankenstein”, „Drakula”, „Mumia”, „Godżilla”, „Gremliny”, a nawet „ET” – dawno zapomniane tytuły, które kiedyś mroziły krew w żyłach lub wzruszały do łez, wracają w zupełnie nowej odsłonie. Reżyser, niegdyś zafascynowany między innymi amerykańskimi horrorami lat 30., postanowił dać im drugie życie, nie powielając jednak żadnej ze znanych wszystkim historii. Wymyślił własną, w sposób mniej lub bardziej bezpośredni prowadzącą dialog z wielkimi ikonami, która jednak zawiera w sobie przede wszystkim to, czego tak brakowało nam w ostatnich filmach twórcy „Edwarda Nożycorękiego” – bajkowości, magii, subtelności oraz ogromnej dozy szczerego i niewymuszonego wzruszenia.
W małym mieście New Holland mieszka wrażliwy i zamknięty w sobie chłopiec, którego najlepszym przyjacielem jest jego pies. Victor zdaje się nie widzieć świata poza swoim ulubieńcem – to z nim spędza każdą wolną chwilę i o nim kręci swoje pierwsze filmy. Nie brakuje mu kontaktu z rówieśnikami ani angażowania się w aktywności pasjonujące większość chłopców w jego wieku. Ma wszystko, czego pragnie. Do czasu. Jego życie zmienia się w momencie, w którym na skutek nieszczęśliwego wypadku traci najważniejszą rzecz w swoim życiu – Sparky’ego. Smutek spowodowany śmiercią najlepszego przyjaciela z biegiem czasu wcale nie mija. Zastępuje go jednak, obudzona przez niezwykle charyzmatycznego nauczyciela fizyki, nadzieja na to, że w Sparky’ego można tchnąć drugie życie. Victor nie traci czasu. W oczekiwaniu na burzę z piorunami przygotowuje swój kontrowersyjny eksperyment, którego skutki wpłyną na losy całego miasteczka.
Ta prosta historia pojawiła się w umyśle jej twórcy już w latach 80. Zamiast wersji pełnometrażowej ze względu na ograniczenia budżetowe powstał krótki kilkuminutowy film. Musiało minąć aż 28 lat, by marzenie o długiej czarno-białej animacji stworzonej techniką poklatkową mogło się ziścić. W XXI wieku w ciągu dwóch lat powstaje zatem pełnometrażowa wersja wizji z roku 84, która dodatkowo zyskuje nie planowany jeszcze w latach 80. walor – trójwymiarowość. Zastosowanie 3D w przypadku „Frankenweenie” nie wydaje się jednak koniecznym zabiegiem – efektom specjalnym animacji daleko do „Avatara”. Nikt inny jednak bardziej nie doceni możliwości założenia plastikowych okularów na nos niż dzieci, do których przede wszystkim film ten jest kierowany. Tim Burton broni jednak pomysłu na 3D tym, że jego zdaniem widz będzie w stanie bardziej odczuć atmosferę filmu, a także docenić ciężką pracę animatorów, którzy w przypadku niektórych postaci tworzyli nawet 200 wersji jednej laleczki, by w jak najlepszy sposób oddać ich
charakter. Praca się opłaciła. To nie historia sama w sobie jest najmocniejszą stroną animacji, ale właśnie jej bohaterowie. Każda postać jest przemyślana i potrzebna, każda jest inna i niezwykle wyrazista. Każda w dodatku mówi oryginalnym i niebanalnym głosem.
Główny bohater filmu – Victor – to dziecięca wersja Doktora Frankensteina – niewinna i szczera. Chłopiec mówi głosem ciepłym i delikatnym. Udziela mu go wybrany spośród wielu Charlie Tahan. To nie Victor jednak nadaje kolorytu całej animacji. Zaraz po nim poznajemy jego mroczną i zamkniętą w sobie sąsiadkę Elsę Van Helsing, przy tworzeniu której Tim Burton inspirował się swoją ulubienicą – Winoną Ryder, której również powierzył zadanie podłożenia głosu pod postać oraz jej wuja Pana Burgemeistera – burmistrza miasteczka, w którego wcielił się znakomity komik Martin Short. Historia prowadzi nas do szkoły, w której poznajemy resztę niezwykłych postaci – Pana Rzykruskiego, nietuzinkowego nauczyciela fizyki, który swoimi kontrowersyjnymi metodami pracy naraża się całemu miasteczku (wschodniego akcentu nadaje mu Martin Landau) oraz kolegów i koleżanki Victora ze szkoły – inspirowanego postacią Borisa Karloffa – Nassora czy też Edgara „E” Gore’a – przywołującego na myśl wielkiego aktora „Casablanki” Petera Lorre’a
bądź karłowatego pomocnika Drakuli – Igora. Najwięcej emocji budzi jednak bezimienna postać Dziwnej Dziewczynki, owładniętej obsesją na punkcie swojego kota – Pana Whiskersa, który w bardzo nietuzinkowy sposób przepowiada przyszłość mieszkańców miasteczka. Jej permanentnie wybałuszone oczy oraz przenikliwy głos (w tej roli Catherine O’Hara) wywołują śmiech, ale i ciarki na plecach.
Powrót do dawnego pomysłu sprawił, że Tim Burton, niczym przyjaciel Victora – Sparky, również odżył, na szczęście nie jako człowiek, ale doświadczony filmowiec z duszą małego chłopca i udowodnił, że naprawdę potrafi zbudować niezwykły świat, w którym to, co odrealnione poraża swoją realnością, a to, co wzruszające rzeczywiście wzrusza. Mimo że „Frankenweenie” nigdy nie dorówna swoim ładunkiem emocjonalnym (czy cokolwiek?) „Edwardowi Nożycorękiemu”, to nie można się oprzeć wrażeniu, że w pewnym sensie powracamy do tamtego miasteczka, na tamten strych, do tamtych ludzi i tamtych realiów – które mimo upływu czasu wcale się nie zmieniły – i nadal, choć odrobinę bardziej infantylnie, przeżywamy to samo.
„Frankenweenie” to zatem powrót do przeszłości i radość z nią związana na wielu poziomach. To gratka dla fanów kina, którzy odnajdą niemałą frajdę w rozpoznawaniu odniesień do różnych wielkich dzieł XX wieku, przyjemność dla wyczulonego na detal oka, które podziwiać będzie oryginalność oraz precyzję wykonania animacji w starym dobrym stylu oraz niezwykły sentyment dla samego twórcy, oglądającego siebie samego sprzed kilkudziesięciu lat.
„Frankenweenie” to jednak przede wszystkim rozrywka dla dzieci – prosta historia o przyjaźni chłopca i psa, która, jak to u Disneya, musi się skończyć, rozczarowującym dla bardziej dojrzałego i wymagającego widza i zdecydowanie zbyt wymuszonym, happy endem. Nie można zapominać, że nawet dzieci lubią bajki z morałem. Mimo że we „Frankenweenie” mądrości brak, to cała reszta zdaje się być wystarczającą rekompensatą, by w dalszym ciągu móc delektować się tą wydartą z przeszłości piękną historią.