Do pięciu razy sztuka. Zaskoczycie się tym, co znajdziecie na Disney+
5 sierpnia na platformę Disney+ trafił "Prey", kolejna odsłona kultowej serii z Predatorem. Można powiedzieć, że do pięciu (albo i do siedmiu) razy sztuka. Wreszcie po latach nakręcono film z kosmicznym monstrum, który rzeczywiście da się oglądać bez większych zgrzytów. A jeden konkretny pomysł fabularny to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła się tej franczyzie od czasu oryginału z Arnoldem Schwarzeneggerem.
Są filmy, które tak mocno wrzynają się w świadomość widza, że wydaje się, jakby człowiek znał je od urodzenia. Jednym z takich tytułów dla mnie jest pierwszy "Predator" z 1987 r. z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli komandosa, który wraz ze swoim oddziałem musi zmierzyć się z drapieżcą z kosmosu. Na papierze dość pretekstowa fabuła filmu w praktyce jest niezwykle mięsista i porywająca. Wszystko dzięki fachowej reżyserii Johna McTiernana, odpowiedniej ilości przesadzonego do granic możliwości maczyzmu oraz znakomicie wykoncypowanym potworze. To kino akcji w najczystszej postaci.
Widziałem "Predatora" dziesiątki razy i za każdym razem działa w nim wszystko - cały czas wrażenie robią epicko pomyślane sceny akcji oraz napięcie i atmosfera, które zahaczają o horror. Choć film w roku swojej premiery nie dostał zbyt dobrych recenzji (byli tacy, co nazywali go jednym z najbardziej pustych w historii kina), to czas pokazał, że krytycy nie mieli racji.
I tak jak jest z większością produkcji, które po latach uznajemy za kultowe ("Halloween", "Koszmar z ulicy Wiązów", "Życzenie śmierci"), szybko doczekał się kontynuacji, które, co tu dużo mówić, w większości przypadków nie dorastały mu do pięt. A niektóre z nich nieomal zarżnęły tę serię na amen.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz: Spotkanie Dudy z Terminatorem. Schwarzenegger w Katowicach
Seria to powstaje, to umiera
Już trzy lata po premierze pierwszego "Predatora", w 1990 r. do kin trafił sequel. Tym razem zamiast prawdziwej dżungli z jedynki, akcja została przeniesiona do miejskiej dżungli, czyli Los Angeles z niedalekiej przyszłości. W tego typu otoczeniu tytułowy stwór dokonywał rzezi na kartelach. Zamiast Schwarzeneggera w roli głównej wystąpił Danny Glover, skądinąd dobry aktor, który wniósł do generalnie mrocznego i pełnego przemocy filmu odpowiednie pokłady ciepła. Jednak nie do końca mądrym pomysłem było przedstawienie motywacji stwora - zdecydowanie lepiej działało, gdy był dla nas zagadką - zaawansowanym technologicznie, bezwzględnym łowcą.
Dwójka nie zarobiła tyle, ile oczekiwało 20th Century Fox, stąd seria umarła na długie lata. Ale jego twórcy zrobili jedną bardzo sprytną rzecz - pokazali w nim czaszkę ksenomorfa, czyli słynnego stwora z serii "Obcy". Tym samym otworzyli sobie furtkę do stworzenia crossovera, w którym dwa stwory tłuką się ze sobą o miano najgroźniejszego w całym wszechświecie. Widzowie mieli okazję przekonać się, jak ta walka wygląda dopiero w 2004 r. "Obcy kontra Predator" zamienił jednak obu antagonistów w postaci rodem z kreskówki. Co zrozumiałe, film został zmiażdżony przez krytyków, ale nie przeszkodziło mu to całkiem nieźle zarobić. W ramach podzięki trzy lata później dostaliśmy jeszcze gorzej oceniany sequel, który, co zabawne, także nie wypadł najgorzej pod kątem finansowym.
To udowodniło jedno. Serie jak "Predator" mają to do siebie, że nieważne jak zły pomysł zostanie przeniesiony na duży ekran, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał na niego pójść, co pozwoli zarobić wytwórni filmowej. A crossovery pokazały, że kosmiczny najeźdźca ma pewien potencjał komercyjny. Stąd nic dziwnego, że w 2010 i 2018 r. dostaliśmy odpowiednio trzeci i czwarty film z głównej franczyzy. "Predators" i "Predator" nie wniosły niczego nowego do formuły.
Nowa część zaskakuje
Gdy wydawało się, że po ostatniej dawce świat naprawdę nie potrzebuje kolejnego filmu z Predatorem, to Disney+ bez większych fanfar 5 sierpnia wprowadził na swoją platformę piątą (jeśli liczyć crossovery to siódmą) z kolei część. I co się okazało? Ku zaskoczeniu otrzymaliśmy wyjątkowo przyzwoicie zrealizowany akcyjniak, w którym doszło do ciekawego i sensownego z punktu widzenia franczyzy przesunięcia. Nie dość, że akcję umiejscowiono na początku osiemnastego stulecia, to główną bohaterką uczyniono młodą Naru (Amber Midthunder) z plemienia Komanczów. Naru wbrew panującym zasadom i tradycjom chce chodzić na polowania, być wojownikiem jak mężczyźni, co rzecz jasna nie spotyka się z największym uznaniem z ich strony. A szybko dowiadujemy się, że w umiejętnościach wcale od nich nie odstaje.
Ten iście feministyczny wydźwięk jest zupełną nowością w serii, w której do tej pory rządzili jednak głównie męscy bohaterowie. Jednak reżyser Dan Trachtenberg i Patrick Aison nie pomyśleli swojego filmu jako zmagań kobiety z patriarchatem, próby wywrócenia zastanego porządku, rewizji konkretnego czasu historycznego. Wręcz przeciwnie. Przede wszystkim wrócili do korzeni serii, pokazując, jak niesamowita potrafi być zmyślność człowieka, gdy przychodzi mu zmierzyć się z przeciwnikiem o wiele silniejszym i lepiej uzbrojonym od siebie.
Co więcej, nie babrając się w mitologii serii, twórcy przypomnieli nam, jak wciągającym spektaklem przemocy może być konfrontacja z Predatorem. Naru dwoi się i troi, by znaleźć słaby punkt u antagonisty, który z lekkością wybija drapieżne zwierzęta i ludzi. W filmie pełno jest krwi, flaków i odciętych kończyn. Jest brutalnie i satysfakcjonująco. Nie ma zbędnych dialogów i psychologizacji - liczy się przetrwanie i bycie najlepszym na polu bitwy.
Ta prostota sprawia, że "Prey" jest bez wątpienia najlepszym, co przytrafiło się tej serii od 1990 r., jeśli nie od czasu oryginalnego filmu. Midthunder w roli Naru wypadła nader przekonująco - ani przez chwilę nie przestajemy wierzyć, że jest kimś, kto potrafi sobie poradzić w różnych sytuacjach. I nie potrzebuje do tego mięśni, a sprytu i zwinności.
Oczywiście "Prey" nie jest niczym oryginalnym - to koniec końców wciąż niezbyt zaskakujące i konwencjonalnie zrobione kino akcji, który pędzi do zakończenia, które znamy od samego początku. Jednak zmiana płci bohatera, czasu i miejsca akcji okazała się wystarczająca, by seria "Predatora" złapała drugi oddech. A to już coś.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski