Prosta historia

Każdy film Irlandczyka Jima Sheridana jest dla kinomanów wielkim wydarzeniem. Tym razem autor Mojej lewej stopy i W imię ojca przeniósł na ekran głęboko osobistą historię, opartą na jego własnych doświadczeniach. To opowieść o rodzinie, która po tragedii porzuca dotychczasowe życie i wyrusza za ocean, by tam odnaleźć nadzieję i lepsze jutro.

04.12.2006 18:07

Bohaterami filmu są członkowie rodziny irlandzkich imigrantów, przybywającej do Nowego Jorku: charyzmatyczny ojciec Johnny, jego żona Sarah i dwie córki: Ariel i Christy. Bez grosza przy duszy rodzina znajduje schronienie w obskurnej kamienicy na Manhattanie, zamieszkanej przez degeneratów i dziwaków, otoczonej przez żebraków i narkomanów. Wbrew logice bohaterowie usiłują zmienić to nieprzyjazne miejsce w swój nowy dom. Los nie szczędzi im rozczarowań. Idealne wyobrażenia konfrontują się z szarą i brutalną rzeczywistością nowojorskich ulic. W Ameryce bowiem nic nie przychodzi łatwo - Johnny bez większych sukcesów usiłuje znaleźć pracę jako aktor, jego żona ląduje w lodziarni by zarobić na czynsz, taszczony przez pół miasta klimatyzator okazuje się bezużyteczny. Przekonują się na własnej skórze, że zaczynanie od nowa nie jest proste, że spełnienie klasycznego american dream okupione jest cierpieniem.

Rodzice są niezbyt szczęśliwi, ale dziewczynki postrzegają ten nowy świat zupełnie inaczej i widzą w nim dla siebie szansę na lepsze jutro. Sheridan pokazuje nam obraz Ameryki i kryzys rodzinny właśnie oczami dwóch małych bohaterek, starszą z nich, nie rozstającą się z kamerą wideo, czyniąc narratorem opowieści. Wykorzystuje fakt, że dzieci mają zdolność widzenia magicznego wymiaru rzeczywistości i okraszają jej obraz swoim dziecięcym humorem. Z ich punktu widzenia świat jest bogatszy i bardziej niezwykły. Dla Christy i Ariel przyjazd do tego nieznanego świata, w którym wilgotność zabija a ludzie obchodzą tak dziwne święta jak Halloween, jest magiczną wyprawą, podobną do tej, jaką na Ziemię odbyła ich ulubiona kinowa postać E.T., wyprawą która otwiera przed nimi nieograniczone możliwości.

Wzajemne relacje bohaterów okraszone są miłością i humorem. Spod tej powłoczki wyziera jednak ogromny smutek, niegojąca się rana, spowodowana śmiercią małego brata i synka, Frankiego. Johnny i Sarah to emigranci, którzy opuszczają ojczyznę nie ze względu na przyczyny ekonomiczne czy polityczne, ale z powodu potrzeby doznania nowych emocjonalnych wrażeń, które pomogą im wyrzucić z serca żal i pozwolić otrząsnąć się po stracie bliskiej osoby. Wyleczenie bolesnej przeszłości jest bowiem dla nich jedyną drogą ku budowaniu jakiejkolwiek przyszłości i zaczynaniu nowego życia. Paradoksalnie okazuje się, że właśnie to bolesne doświadczenie pomaga im skupić się na tym, co w życiu najważniejsze i najsilniejsze - na łączących ich więzach i uczuciach. W uświadomieniu tego pozwala im też postać Mateo - tajemniczego mieszkańca kamienicy, który zaprzyjaźnia się z rodziną i staje się sprzymierzeńcem w momencie kryzysu. To on udowadnia, że światem nie rządzi tragedia, ale wiara, nadzieja, miłość i... magia.

Nasza Ameryka to film o niezwykłym dla reżysera czasie, w którym na własnej skórze przekonywał się, że w życiu rzeczy cudowne przeplatają się z tragicznymi. To opowieść nad wyraz autentyczna. Budowanie filmu na podstawie osobistych przeżyć było jednak zadaniem bardzo ryzykownym. Łatwo było przecież popaść w sentymentalizm, bądź idealizować bohaterów. Sheridanowi udało się jednak uniknąć tych pułapek. Jego opowieść jest szczera, bardzo ludzka a uczucia, które wywołuje także i w widzach, zmieniają się jak w życiu - z radości w smutek i odwrotnie.

Sheridan to twórca, który nie unika pokazywania emocji i nawet najbardziej głębokich wzruszeń. Film dotyka najważniejszych w życiu człowieka tematów, ale czyni to bez zbędnego patosu. Ból rodziny ukazany jest w sposób subtelny, nie miażdży widza i siłą nie zmusza go do płaczu. Poprzez realistyczne ukazanie relacji między żoną i mężem, rodzicami i dziećmi wyzuty jest też z fałszywej słodyczy. Wszystko dlatego, że w scenariuszu dramatyzm równoważony jest sporą dawką humoru. I to nie wymuszonego, ale wynikającego z poznawania i trudności przystosowania się do nowej, nieznanej rzeczywistości.

Poruszająca intymność filmu to zasługa nie tylko fabuły, ale i zdjęć. Kamera wplątana została w emocjonalny zamęt i burzę targającą bohaterami, z drugiej strony poprzez odpowiednią paletę barw potrafiła stworzyć atmosferę, która pozwoliła uplasować film w kręgu tzw. realizmu magicznego. Już po raz kolejny operator Declan Quinn (prywatnie brat aktora Aidana Quinna)
, któremu zawdzięczamy m.in. zdjęcia do Zostawić Las Vegas czy Monsunowego wesela udowodnił, że zna się na swoim fachu.

Sercem historii nie jest jednak jej oprawa ale sami bohaterowie. Sekret tkwił w znalezieniu aktorów, którzy udźwignęliby ten ciężar i przede wszystkim znakomicie ze sobą współpracowali, by stworzyć wiarygodną wizję bliskiej sobie, kochającej się rodziny.
Paddy Cosidine znakomicie sprawdza się w roli młodego ojca, który pogrążony w żałobie po stracie syna snuje się po Manhattanie jak duch, usiłując odnaleźć w sobie radosnego człowieka, którym był kiedyś. To bardzo trudna do odegrania postać. Z jednej strony bowiem Johnny to mężczyzna załamany, który stracił chęć do życia i zabawy i swoją wrażliwość, z drugiej - musi zapewnić byt rodzinie i nie sprawić jej zawodu jako pomysłodawca całej przeprowadzki. Aktor, dzięki bogatemu zasobowi własnych emocji i wspaniałemu poczuciu humoru umiał pokazać nam dylemat swojego bohatera.
Samantha Morton wspaniale spisała się też podkreślając głębię swojej bohaterki, która martwi się o męża i dzieci, sama przeżywając smutek i wyrzuty sumienia po stracie syna. Obarcza się winą za to, że jako matka nie sprawdziła się w podstawowej roli - nie uchroniła swojego dziecka przed nieszczęściem i śmiercią. Nie traci jednak nadziei, dlatego z taką radością przyjmuje chęć swoich córek do odkrywania świata i to, że tak szybko potrafiły zaaklimatyzować się w nowej rzeczywistości. To dla nich ma siłę walczyć o utrzymanie jedności rodziny i sprawiać pozory osoby poukładanej i spokojnej. Nie wie jednak jak pomóc mężowi, który zamyka się przed nią w swoim pozbawionym uczuć i trawionym przez smutek świecie.
Rodzinę znakomicie uzupełniały obie dziewczynki, prywatnie także siostry, które swoją spontanicznością wniosły do filmu autentyczną radość życia.
Nie można tu też zapomnieć o Mateo, po trosze tajemniczym i strasznym szamanie, po trosze artyście, przeżywającego katusze związane ze swoim talentem i śmiertelną chorobą - samotnym człowieku, który odnajduje swoje miejsce w rodzinie irlandzkichimigrantów. Wymagało to od aktora dużej ekspresji, ale dla Djimona Hounsou nie było to problemem.
Każdy z aktorów był wspaniały, ale sukces filmu tkwi w tym, jak idealnie udało im się współpracować, udowadniając, że rodzina to tak naprawdę system, machina, w której to, co zdarza się jednemu z jej członków, niechybnie odbija się na pozostałych.

Mogłabym pisać o Naszej Ameryce jeszcze długo, bo dla mnie było obraz wyjątkowy i nadal jawiący się we wspomnieniach jako wielkie i niezwykle autentyczne filmowe przeżycie. Jestem przekonana, że dzięki swojej szczerości i prostocie, rzadko spotykanej we współczesnym kinie, film jest w stanie skruszyć nawet najtwardsze serca. I nie robi tego zmuszając do płaczu czy śmiania się w głos. Po prostu sprawia, że CZUJEMY. A tego nie da Wam żadna hollywoodzka produkcja.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)