"Przełęcz ocalonych": bohater wojenny, który na front chodził bez broni
Pierwszy od dziesięciu lat film Mela Gibsona potwierdza, że reżyserem jest on tak samo dobrym jak aktorem. I chociaż zdarza mu się chlapnąć antysemickie bzdury w wywiadach, jego filmy pozostają od nich wolne.
04.11.2016 | aktual.: 06.11.2016 11:09
Gibson opowiada prawdziwą historię Desmonda Dossa, Amerykanina, który zaciągnął się do armii w czasie II wojny światowej. W wojsku odmówił dotykania broni. Początkowo uchodził za szaleńca, budził niechęć tak przełożonych jak i kolegów. Mimo szykan z każdej strony nie odpuścił, i jako lekarz polowy uratował 75 osób na polu walki - rodaków oraz Japończyków. Rząd odznaczył go za to najwyższymi orderami, a Gibson poświęcił mu film - rzeczowy, spektakularny i daleki od laurki.
Reżyser po raz kolejny w swojej twórczości (wspomnijcie „Apocalypto” i „Braveheart - Waleczne Serce”) przygląda się męskości i napędzającym ją instynktom. Żądza krwi i walki, wpisane w genotyp człowieka odruchy: pogarda dla słabych, pielęgnowanie siły, szacunek dla odwagi - oto wojskowa rzeczywistość, w której musi odnaleźć się Doss, romantyk, który muchy by nie skrzywdził. Doss jest z innego porządku: na wojnę chce iść nie po to, by zabijać, a po to, by ocalać. Z ampułkami morfiny w torbie koi ostatnie chwile tym, którzy z frontu już nie wrócą. A tym, którzy tracą nadzieję, przywraca ją na nowo.
Doss to jedna z ciekawszych postaci kina wojennego w ogóle. Bezpretensjonalny, szczery, momentami naiwny pasuje do kolegów jak jabłko do granatu. A jednak jego zaangażowanie w działanie imponuje. Choć dookoła trup ściele się gęsto, Doss nie podważa swoich ideałów. Z Biblią w kieszeni niesie swój krzyż. Bez słowa skargi. Gibsonowi udała się konstrukcja psychologiczna tego bohatera, bo dokładnie zarysował to, co go ukształtowało. Połowę filmu zajmuje więc nakreślenie wyjątkowo silnej relacji z bratem, pierwszej prawdziwej miłości i trudnych realiów rodzinnego domu, niczym z horroru: przeżywający traumę I wojny światowej ojciec, zbyt często sięga po szklaneczkę whisky. Alkohol budzi w nim demony, które odreagowuje na rodzinie. Żona i dwaj synowie stają się ofiarami jego agresywnych zachowań.
Zobacz także
Bohater nie ma łatwo, ale dzięki sile wiary nie popada w otępienie. - Nie bez znaczenia jest, że Desmond to adwentysta dnia siódmego. Specyfika tej religii pozwala mu przekuwać zło w dobro. Jego nie cieszy zemsta. On satysfakcję czerpie z tego, że może komuś pomóc, nawet jeśli wszyscy dookoła go krzywdzą - mówił mi na festiwalu w Wenecji Mel Gibson. Te słowa rzeczywiście określają to, co dzieje się na ekranie. Wybrzmiewają zwłaszcza w finale, w którym Doss przenosi na wątłych plecach zranionych na polu walki żołnierzy. Szczuplutki Andrew Garfield dźwiga na naszych oczach dwu- i trzykrotnie cięższych kolegów. W filmie podpisanym przez reżysera pozbawionego talentu wyglądałoby to komicznie. W „Przełęczy ocalonych” wygląda wiarygodnie dzięki temu, co Gibson o bohaterze powiedział nam we wcześniejszym toku akcji. W rzeczywistości Doss był przecież jeszcze szczuplejszy od grającego go aktora. - Z moim bohaterem jest jak z matkami, które widząc dziecko w zagrożeniu, potrafią zdziałać cuda, na przykład podnieść samochód - przekonywał mnie podczas wywiadu Andrew Garfield.
Silny bohater i dobrze zarysowane tło nie usatysfakcjonowałyby jednak Gibsona, który jako miłośnik spektaklu musiał nam tradycyjnie zafundować spektakularny obraz wojny. W scenach walk nie ma kompromisu. Krew leje się gęsto, a kamera nie ucieka przed rozrywanym ciałem. Choreografia tych scen jest imponująca, a emocjonalny przekaz jest na tyle silny, że Gibsonowi można wybaczyć potknięcia. Szkoda zwłaszcza, że pogubił bohaterów (konfuzję budzi szczególnie zniknięcie brata Dossa, tak przecież w pierwszej części ważnej postaci). Mimo to „Przełęcz ocalonych” pozostaje solidnym kinem wojennym z ważnym i aktualnym pytaniem: czy w rzeczywistości wojny można pozostać niewinnym? Odpowiedź Gibsona jest krzepiąca, wiarygodna i potrzebna. Przywraca nadzieję.