"Slotherhouse: Leniwa śmierć". Oni serio to nakręcili. Wymarzony seans dla fanów głupich filmów
"Slotherhouse: Leniwa śmierć" to świadomie absurdalny slasher, w którym spotykamy najbardziej sympatycznego mordercę filmowego tego roku. Fani głupich horrorów będą czuli się podczas seansu jak ryba w wodzie.
Filmy "tak złe, że aż dobre" to zupełnie osobna kategoria w kinie. Na przestrzeni historii kina na takie określenie zasłużyły sobie "perełki" jak "Troll 2", "The Room", "Anakonda", dzieła Eda Wooda czy seria "Rekinado". Teraz do tej listy można dorzucić kolejny tytuł - komediohorror "Slotherhouse: Leniwa śmierć", który pokazywany jest w multipleksach od 27 października. Pod niejednym względem to podobnie odmóżdżająca zabawa, co powyższe tytuły.
Trudno zresztą klasyfikować inaczej film o tak idiotycznym koncepcie. Oto mamy tytułowego leniwca, który na wszelkie sposoby zabija kolejne dziewczyny na kampusie studenckim. Animatroniczne zwierzę jest na tyle rozwinięte, że potrafi obsługiwać smartfona niczym doświadczony influencer, jeździć sportowym autem nie gorzej niż bohaterzy "Szybkich i wściekłych", czy kombinować z drinkami swoich ofiar jak rasowy psychopata z thrillerów.
Zobacz: zwiastun filmu "Slotherhouse: Leniwa śmierć"
Słodki i rzekomo powolny pupilek, którego nazwano (trafnie) imieniem Alfa, to nic więcej jak laleczka Chucky, Terminator i Predator w jednym. Pomimo zabójczych skłonności, jest na tyle sympatyczny, że tak po prawdzie widz kibicuje mu, by zaprowadził odpowiedni porządek w pełnym zawiści i rywalizacji domu żeńskiego bractwa.
Samoświadomy kicz, jaki jest nam tu fundowany, nie kończy się rzecz jasna na "nieprawdopodobnym" zabójcy. Przedstawione w filmie bohaterki są czystą emanacją głupoty. Reżyser Matthew Goodhue i scenarzysta Bradley Fowler dość zabawnie ograli w tym przypadku większość klisz, jakie spotykamy w slasherach.
Tym samym są tu napalone blondynki, wredne brunetki, "inspirujące" przemowy w trakcie konania, czy wreszcie finałowa dziewczyna. "Slotherhouse: Leniwa śmierć" jest, jak przystało na tę konwencję po premierze pierwszego "Krzyku", klasyczną zgrywą z powagi i serią mrugnięć w stronę fanów kina grozy (mamy m.in. nawiązania do "Halloween" czy "Lśnienia").
Taka kontra do hollywoodzkich horrorów w rodzaju nowego "Egzorcysty" czy rzekomo ambitniejszych dzieł jak "Mów do mnie", zawsze stanowi miłą odmianę, bo przypomina nam, że zła rozrywka w duchu "Zabójczych ryjówek" też ma swój użytek. I nie ukrywajmy - lepiej iść do kina z obniżonymi oczekiwaniami niż na odwrót. W przypadku "Slotherhouse: Leniwa śmierć" można nawet się lekko zaskoczyć, bo zwiastun sugerował, że będziemy mieli do czynienia z kolejną nieśmieszną parodią slasherów. A jest na odwrót.
Szkoda tylko, że twórcy nie docisnęli bardziej scen przemocy - kilka z nich de facto odbywa się poza kadrem. A wyraźna inspiracja "Wrednymi dziewczynami" akurat nie do końca służy filmowi - momentami chciałoby się więcej soczystego slashera i animal attack zamiast nastoletniej komedii. Ale nie zmienia to faktu, że z obecnie oferowanych horrorów w polskich kinach, ten film wypada najlepiej. Nie świadczy to może szczególnie dobrze o samym gatunku, ale w czasach posuchy dobre i to.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o horrorach, które bawią, strasząc, wspominamy ekranizacje lektur, które chcielibyśmy zapomnieć, a także spoglądamy na Netfliksowego "Beckhama", bo jak tu na niego nie patrzeć? Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.