"Egzorcysta: Wyznawca". Najgorszy film roku. "Wydali fortunę na totalny koszmar"
Trochę ciężko uwierzyć w sens tworzenia takich filmów jak "Egzorcysta: Wyznawca". Oglądanie ich to czysty masochizm. Zrobiłem to za was, lepiej wydajcie pieniądze na coś innego.
Wskrzeszanie słynnych horrorów to jedno z głównych zajęć hollywoodzkich wytwórni od wielu lat. Przeważnie wychodzi to fatalnie ("Piątek trzynastego" czy "Koszmar z ulicy Wiązów"), ale od czasu do czasu pojawiają się wyjątki od reguły. Mowa o zaskakująco niezłej siekaninie, jaką pokazano w ubiegłorocznej "Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną", czy tegorocznym "Martwym źle: Przebudzeniu", soczystej b-klasowej rzezi.
Na osobny akapit zasługuje "Halloween", bo seria z Michaelem Myersem doczekała się aż dwóch udanych wznowień/kontynuacji. Najpierw w pierwszej dekadzie XXI w. zrobił to Rob Zombie ("Halloween II" to jeden z najbardziej przepysznie psychoanalitycznych horrorów w historii kina), a w 2018 r. David Gordon Green z pomocą kilku scenarzystów.
Zobacz: zwiastun filmu "Egzorcysta: wyznawca"
Jeszcze w 2021 r. Green nakręcił niedoceniane "Halloween zabija", ale zwieńczenie jego trylogii, czyli "Halloween. Finał", zostało słusznie zmasakrowane przez krytyków i widzów. Gdy usłyszałem, że Universal powierzył właśnie jemu wyciągnięcie z grobu franczyzy "Egzorcysty" (za prawa do niej studio zapłaciło aż 400 mln dol.), zapaliły mi się czerwone lampki.
Po obejrzeniu "Egzorcysty: Wyznawcy" (w polskich kinach od 6 października), jestem już pewny, że Green okazał się zwykłym kuglarzem. Z dwa razy udało się mu mnie oszukać, ale w końcu wyszło na jaw, że te wszystkie jego sztuczki i ogólnie rozumienie konwencji kina grozy jest tak jałowe i pozbawione jakiejkolwiek ikry, że aż zaczynam zastanawiać się, dlaczego w ogóle dałem mu kredyt zaufania.
Swoistym paradoksem jest fakt, że "Egzorcysta" Williama Friedkina z 1973 r., świetna adaptacja powieści Williama Petera Blatty'ego, doczekała się kolejnych części - jeśli nie idiotycznych reanimacji, to niestrawnych kontynuacji. To przecież historia na tyle zamknięta i przy tym kompletna, że nigdy nie było potrzeby rozszerzać jej uniwersum, ale pieniądze w Hollywood zawsze swoje zrobią. Dość powiedzieć, że "Egzorcysta" miał też i negatywny wpływ na kino grozy, bo na dobre rozpętał modę na opowieści o opętaniu. W ostatnich dekadach wyprodukowano całą masę filmowych koszmarków, o których lepiej nie wspominać.
Do tego badziewnego grona trzeba zaliczyć także nowego "Egzorcystę", który został pomyślany jako bezpośredni sequel do klasycznego filmu. Green wraz ze scenarzystami przywrócił do serii nawet postać Chris MacNeil (w tej roli 90-letnia Ellen Burstyn), by podkreślić, że jego wypociny wymazują wszystko, co stało się po pierwszej części. Co ciekawe, film zaczyna się wedle zasady Hitchcockowskiej, czyli od (dosłownie) trzęsienia ziemi.
Potem przeskakujemy o kilkanaście lat do przodu. Victor Fielding samotnie wychowuje córkę. Gdy Angela znika z przyjaciółką w lesie, aby skontaktować się ze zmarłą matką, ich rodziny desperacko próbują je odnaleźć. Dziewczyny wracają po trzech dniach, nie pamiętając, co się z nimi stało. Zaczynają się dziać z nimi niewyjaśnione rzeczy.
Chyba nikogo nie zdziwię, że "Egzorcysta: Wyznawca" to generalnie remiks scen z filmu Friedkina. Jest na przykład egzotyczny prolog - tym razem zamiast Iraku, mamy Haiti. Wspomniana wyżej MacNeil została wprowadzona do fabuły tylko po to, by twórca miał okazję pomrugać do fanów oryginału. Co więcej, ta postać, jak i sama aktorka, zostały właściwie ośmieszone, bo niemal każda kwestia z jej ust brzmi jak teksty z jakiegoś nawiedzonego bloga o demonach, wierze i egzorcyzmach.
Nieudane remiksy to jedno, ale nawet ograne motywy Greenowi nie wychodzą. Fabuła nowego "Egzorcysty" wyraźnie sugeruje, że ból Angeli po zmarłej mamie uczynił ją podatną na działanie sił nadprzyrodzonych. Oglądaliśmy coś takiego w tym roku chociażby w o parę klas lepszym "Mów do mnie". Gdyby dalej w ramach złośliwości porównywać oba filmy, to można zauważyć, jak "Egzorcysta: Wyzwanie" wydaje się do tyłu w stosunku do współczesnego horroru. Jego tempo narracji jest zabójczo ślimacze - w trakcie walczyłem ze sobą, by nie usnąć. Nie ma absolutnie żadnego suspensu. O strachu możecie zapomnieć.
Gdy w końcu pojawia się wątek z opętanymi dziewczynami, wszystko sprowadza się do okazjonalnych krzyków i średnio udanej charakteryzacji (jedna z aktorek została oczywiście mocno upodobniona do wyglądu postaci Lindy Blair z oryginału). Tak po prawdzie dziać się coś zaczyna w finale, gdy wchodzą egzorcyzmy, ale widz zupełnie nie czuje ciężaru sytuacji. Nie ogląda walki dobra ze złem, a jakieś komicznie zmontowane szamotaniny nieistotnych bohaterów.
Teraz mogę kogoś zaskoczyć, ale muszę to napisać. Z filmu Greena wypływa też pewne przesłanie. I to jakie! Reżyser twierdzi, że zło może być pokonane tylko w chwili, gdy ludzie się ze sobą zjednoczą. Mogą być różnych wierzeń, ale chodzi o to, by w danym momencie przeciwstawili się temu, co może rozerwać na strzępy ich rodziny czy społeczność.
Wszystko wspaniale, ale taka konstatacja i tak ginie w morzu trywializmów i ckliwości. Co parę zdań słyszymy cytaty z Biblii, które potencjalnie mają nadać wagę wydarzeniom. Nie ma w tym jednak żadnej refleksji, to pusty popkulturowy sztafaż i nic więcej. Green przed nakręceniem filmu mógł spojrzeć na "Nocną mszę" Mike'a Flanagana. Przynajmniej zobaczyłby, jak powinno się łączyć horror z poważną tematyką religijną.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że za dwa lata do kin ma wejść kontynuacja tego filmu. "Egzorcysta: Wyznawca" kosztował 30 mln dol., więc nawet jeśli przepadnie w kinach, to Universal wciąż ma szansę z kolejnymi produkcjami. Sęk w tym, że nie powinien ich powierzać Greenowi, bo jak na razie studio wydało fortunę, a pierwszy tego owoc to totalny koszmar. Czuję się jak masochista, który poszedł go obejrzeć za was. Nie traćcie pieniędzy. Chyba, że lubicie, tak jak ja, cierpieć w kinie.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" sprawdzamy, jak bardzo Netflix zmasakrował "Znachora", radzimy, dlaczego niektórych seriali lepiej nie oglądać w Pendolino oraz żegnamy się z "Sex Education", bo chyba najwyższy już czas, nie? Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.