Aktor, satyryk i ulubieniec publiczności, ze stanowczo zbyt długim językiem. Oblał maturę, bo dyrektor liceum usłyszał jego wygłaszane w toalecie opinie na temat trudności egzaminu. Nie przyjęto go do szkoły teatralnej, gdyż komisja uznała, że kpi sobie z niej w żywe oczy
Mało kto dawał mu jakiekolwiek szanse. Przez swój cięty język i brak jakichkolwiek hamulców już w młodości sprowadzał na siebie gromy. Dość powiedzieć, że udało mu się wytrącić z równowagi przyszłego papieża Jana Pawła II!
Aktor, satyryk i ulubieniec publiczności, ze stanowczo zbyt długim językiem 2 września skończył 74 lata. W młodości Stefan Friedmann oblał maturę za… swoje wypowiedzi usłyszane przez nauczycieli w szkolnej toalecie. Następnie nie dostał się do szkoły teatralnej. Powód? Komisja uznała, że młodzieniec kpi sobie z niej w żywe oczy.
W ostatnich latach Friedmann nie pojawia się już na ekranach, choć nie zakończył jeszcze artystycznej kariery. Czym więc się teraz zajmuje 74-letni aktor?
''Przyszły papież ciągnął mnie za ucho''
Urodził się w Krakowie w 1941 roku, jako syn znanego aktora i suflerki w teatrze, Mariana i Heleny Friedmann. Wychowywali go dziadkowie, bo po wojnie jego rodzice tułali się po kraju, próbując znaleźć pracę.
Jako mały chłopiec, ulegając namowom religijnej babci, został ministrantem w kościele św. Floriana, gdzie wikarym był sam Karol Wojtyła.
- Nie będę kłamał, lubiłem być ministrantem, bo czułem się jak na scenie – opowiadał w "Super Expressie". - Pamiętam, jak klęcząc za plecami Wojtyły, udawałem, że łapię muchy. Ludzie w kościele: "Ha, ha, hi, hi". Potem w zakrystii przyszły papież ciągnął mnie za ucho i pytał: "Stefciu, Stefciu, co z ciebie wyrośnie?".
''Pierwszy raz dostałem rolę po znajomości''
W końcu, kiedy miał 8 lat, przeprowadził się do rodziców, którzy osiedli na stałe w Warszawie.
- Przeprowadzka z Krakowa bolała, bo czułem się jak obcokrajowiec– żalił się w "Super Expressie". - Gdy wszyscy szli "na dwór", ja wychodziłem "na pole" i jeszcze mówiłem "okieńko" i "panieńka". Ale byłem twardy, otwarty i komunikatywny, więc szybko mnie zaakceptowano.
Przez dom jego rodziców przewijało się mnóstwo artystów i mały Stefan chłonął tę atmosferę, utwierdzając się w przekonaniu, że zostanie aktorem.
* - Pierwszy raz dostałem rolę, przyznam się, po znajomości* – opowiadał. - Potrzebny był głos dziecka do Teatru Polskiego Radia. Debiutowałem poważnie, bo w "Marii" Malczewskiego z Wieńczysławem Glińskim, Barszczewską. Postawiono mnie na krześle, mikrofon był za wysoko, i zagrałem pacholę.
''No i co, jak wejdziesz, cwaniaczku?''
Był chłopcem, którego roznosiła energia, sprawiał wiele problemów i kilka razy zmieniał szkoły. Gdy jego rodzice się rozstali i nastoletni Stefan został z mamą, ta zupełnie nie potrafiła poradzić sobie z jego wychowaniem i utrzymaniem syna w ryzach.
* - Byłem już tak nieznośny, że ktoś poradził mamie, by mnie posłała do szkoły kadetów* – opowiadał w "Super Expressie".* - Rygor był tam jak w wojsku. 40 łóżek na sali, jak nie zdążysz zjeść zupy, drugie danie walną ci na nią. W pierwszym dniu kolega z sąsiedniego łóżka dał mi kłódkę. "Zamknij sobie szafkę", poradził. Następnego dnia szafka była pusta. Wyjść stamtąd można było tylko na przepustkę, więc uciekałem, schodząc po drzewie. Którejś nocy wracam, drzewa nie ma. Dyrektor zza krzaków: „No i co, jak wejdziesz, cwaniaczku?”. Kazał ściąć drzewo...*
''Przepowiadali, że skończę na szubienicy albo w rynsztoku''
Dorośli, którzy obserwowali poczynania nastoletniego łobuziaka, twierdzili, że albo skończy, kopiąc rowy, albo wyląduje w poprawczaku. Dziś Friedmann z sentymentem wspomina te szczenięce lata.
* - Mówiąc łagodnie, miałem trudności z dyscypliną...* - wyznawał w Portalu Filmowym. - W praktyce był ze mnie po prostu niegrzeczny chłoptaś. Jako dziecko należałem do różnych band, ciągle z kimś się tłukłem. Nauczyciele przepowiadali mi, że skończę na szubienicy albo w rynsztoku. I rzeczywiście, raz w życiu wpadłem do rynsztoka, ale było to dużo później i stało się pod wpływem dobrej whisky. A na szubienicy zawisłem w filmie „Kiedy miłość była zbrodnią” jako polski parobek, który kalał cześć niemieckiej gospodyni. Tylko niech pan tego nie pisze i skupi się na tym, że jestem kulturalnym facetem, który lubi czytać książki! A nawet jakieś napisał.
''Wesołego Alleluja!''
Ale nawet ostry rygor nie nauczył go dyscypliny. Wciąż pozostawał żywiołowym chłopakiem, który nie zamierzał trzymać języka za zębami. To z tego powodu oblał egzamin dojrzałości...
* - Maturę zdawałem dwa razy, bo za pierwszym razem dyrektor usłyszał, gdy w toalecie powiedziałem: "Maturę to mam z palcem w d...". A co miałem mówić w toalecie?*- śmiał się w "Super Expressie".
Nie lepiej poszło mu przed komisją egzaminacyjną w szkole teatralnej. Kiedy profesorowie kazali mu udawać mleko, kucnął i powiedział: „Zsiadłem się!”.
- W Warszawie prof. Świderski poprosił mnie, żebym powiedział coś wesołego, to powiedziałem: "Wesołego Alleluja!". Wyrzucili mnie– dodawał. **- I żeby nie capnęli mnie do wojska, pędem pobiegłem do szkoły filmowej w Łodzi. Obie szkoły konkurowały. "Friedmann, ty z Warszawy, dlaczego chcesz zdawać do nas?", zapytano mnie. To powiedziałem: "Bo w Warszawie jest za wysoki poziom". I takie to były moje przygody. Dziś już nie żałuję, ale wtedy żałowałem, bo robiłem straszną przykrość mamie, ojcu, przyjaciołom.
''Ja nie jestem satyrykiem''
Wyrósł na ludzi. Bez problemów odnalazł się w branży artystycznej, założył rodzinę, doczekał się dzieci. Odniósł sukces. A wszystko to, jak twierdzi, dzięki poczuciu humoru.
- Gdybym go nie miał, to prawdopodobnie pracowałbym gdzieś, np. jako ogrodnik albo kucharz*– twierdził w wywiadzie dla magazynu "Gentleman". *- Skończyłem kurs kucharski na Uniwersytecie Robotniczym na ul. Jagiellońskiej. Czyż nie wymaga to poczucia humoru?
I dodawał:
* - Ja nie jestem satyrykiem. Za duża konkurencja. Ja jestem sobie taki mały humorysta. Moimi mistrzami są Twain, Zoszczenko, Mrożek, Woody Allen i bracia Marx.*(sm/mn)