Taika Waititi. Geniusz z Nowej Zelandii. Bez niego Thor dalej byłby nudziarzem
Pokazał ludziom, że wampiry mogą być śmieszne. Odmienił wizerunek Thora. Był w stanie zrobić ryzykowną komedię osadzoną w czasach nazistowskich Niemiec. Właściwie na każdy swój pomysł Taika Waititi dostaje zielone światło. Nowozelandzki reżyser jest dziś jednym z najgorętszych nazwisk w Hollywood. W pełni zasłużenie.
W piątek 8 lipca w polskich kinach można oglądać kolejne przygody marvelowskiego kosmicznego wikinga. Film "Thor: miłość i grom" to drugi z kolei projekt w ramach uniwersum kinowego Marvela, który wyreżyserował Taika Waititi. Jest to wręcz modelowy przykład jego autorskiego stylu opartego na zmyślnym żonglowaniu różnymi gatunkami (komedia romantyczna, horror, kino akcji, dramat) i dość absurdalnym poczuciu humoru. Mówimy nie tylko o scenach z Thorem robiącym podczas walki szpagat w stylu Jean Claude Van Damme’a, ale też o komicznie wydzierających się kozach, które główny bohater dostał w podzięce za swoją pomoc.
Film zapewne zarobi krocie, co tylko umocni już i tak pewną pozycję Waititiego w Hollywood. To zresztą poprzednik tej części, czyli "Thor: Ragnarok" z 2017 r., sprawił, że Nowozelandczyk nagle stał się gorącym nazwiskiem w USA. Zasłużenie, bo to dzięki niemu dotychczas nieszczególnie ciekawa seria z Thorem nagle zmieniła się w kolorowe, przesiąknięte nierzadko przegiętym humorem widowisko, w którym główny bohater w końcu mógł ze swobodą rzucać nonszalanckie żarty. Nic w tym filmie nie było na poważnie, co okazało się dobrym pomysłem, by nagle historia z Thorem zarobiła ponad 850 mln dol.
ZOBACZ TEŻ: zwiastun filmu "Thor: miłość i grom"
Udane początki
Komediowe podejście Waititiego nie wzięło się znikąd. Urodzony 16 sierpnia 1975 r. w Wellington twórca jeszcze za czasów studenckich został częścią grupy o nazwie So You're a Man, która w połowie lat 90. XX wieku rozśmieszała ludzi w Nowej Zelandii i Australii. Ze swoim przyjacielem Jemaine'em Clementem stworzyli też zespół pod nazwą Humorbeasts. W 1999 r. duet otrzymał nawet nagrodę Billy T., którą w Nowej Zelandii uznaje się za najwyższe wyróżnienie dla komików.
Te sukcesy z czasem zainspirowały Waititiego do tworzenia autorskich historii. Zaczął kręcić filmy krótkometrażowe, które błyskawicznie przyniosły mu uznanie. Już w 2003 r. obraz "Dwa samochody, jedna noc", urocze połączenie komedii z romansem, zdobył szereg nagród i nominację do Oscara w kategorii najlepszy krótkometrażowy film aktorski. Od tamtego momentu jego kariera stopniowo zaczęła nabierać rozpędu.
Swój pierwszy pełnometrażowy film "Orzeł kontra rekin" wypuścił w 2007 r. Jego "Boy" z 2010 r. pobił w Nowej Zelandii ówczesny rekord, jeśli chodzi o wpływy z biletów. O Waititim coraz głośniej mówiło się w kręgach kina niezależnego - w końcu wspomniany "Boy" był nominowany do nagrody na festiwalu w Sundance.
Przełom w karierze
Prawdziwy przełom w karierze Taikiego nastąpił w 2014 r., gdy do kin wkroczył mockument (satyra udająca film dokumentalny - przyp. red.) "Co robimy w ukryciu", który ukazuje losy wampirów próbujących żyć normalnie we współczesnym mieście.
Waititi wraz z Jemainem Clementem nie tylko wspólnie napisali i wyreżyserowali tę niezwykle zabawną parodię kina wampirycznego, ale także zagrali z powodzeniem główne role. Krytycy piali z zachwytu, a Waititi szedł za ciosem, pokazując przy okazji, że nie ma żadnego problemu przejść z komediohorroru do komediodramatu. "Dzikie łowy" z 2016 r. zebrały świetne recenzje, przy okazji bijąc rekord w box office Nowej Zelandii.
Reżyser wiedział, że jest na wznoszącej, stąd w tamtym czasie zaczął negocjować z Disneyem, by nakręcić kolejną odsłonę z kinowego uniwersum Marvela. Chodziło o trzecią część "Thora".
Początkowo wydawał się to dziwny ruch z jego strony. Jeszcze w 2012 r. Waititi zdradził, że nie interesuje go kręcenie dużych filmów, gdzie sztukę poświęca się dla profitów. Jednak po paru latach zmienił zdanie. Przekonało go to, że jako gość w uniwersum Marvela poczuł niezwykłą wolność.
Co więcej, po latach Taika w swoim humorystycznym stylu wyznał, że podczas starania się o reżyserię filmu z Thorem, kłamał jak z nut. - Zgadzaj się na wszystkie propozycje. "Tak, mogę to zrobić. Nie zawiodę was". Jeśli chcesz dostać pracę, musisz kłamać. Musisz dobrze udawać - powiedział kilka miesięcy temu w "Late Late Show with James Corden".
Czarna komedia z... Hitlerem
Po nakręceniu blockbustera większość reżyserów stara się trzymać wytyczonej drogi i nie robić ryzykownych skrętów. Gdy wielu myślało, jaki następny film Marvela trafi pod pieczę Waititiego, on w 2019 r. wypuścił niskobudżetową czarną komedię "Jojo Rabbit", w której tytułowy bohater, członek nazistowskiej organizacji dla młodzieży, musi stawić czoła swojemu ślepemu nacjonalizmowi. Jojo zmaga się także z "interwencjami" swojego wymyślonego przyjaciela, czyli wyidealizowanej wersji… Adolfa Hitlera.
Nie dość, że film ładnie zarobił (90 mln dol. przy budżecie 14 mln), to jeszcze Waititi dostał Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany. Tym samym był to oficjalny komunikat z Hollywood: Taika, jesteś jednym z nas.
Trafił w swój czas
Jeśli kogoś zastanawia, jakim cudem Waititi nagle stał się królem Hollywood, odpowiedź jest dość prosta. Zyskał swoją pozycję nie tylko dzięki talentowi i wyczuciu różnych konwencji. Trafił też na odpowiedni moment. Od kilkunastu lat w amerykańskim kinie rządzą superbohaterowie. A to sprawia, że filmy z ich przygodami kręcą często ludzie, których twórczość generalnie nie jest utożsamiana z wysokobudżetowym kinem mainstreamowym.
Mowa m.in. o takich reżyserach jak Sam Raimi, Scott Derrickson czy James Gunn - każdy z nich miał na koncie wiele horrorów, zanim zaczął kręcić filmy o Spider-Manie czy Doktorze Strange'u. Waititi okazał się po prostu kolejnym outsiderem, który wie, jak przekonać producentów dużych wytwórni filmowych do swoich nietuzinkowych pomysłów.
Oczywiście Waititi nie jest pierwszym nowozelandzkim reżyserem, który zrobił furorę w amerykańskim przemyśle filmowym. Wystarczy wspomnieć przede wszystkim nagrodzonego Oscarem Petera Jacksona, który ma na koncie trylogie "Władcy Pierścieni" i "Hobbita". Swoją drogą Jackson też zaczynał karierę nietypowo, bo od odjechanych filmów klasy B, będących na pograniczu komedii i horroru ("Martwica mózgu" czy "Zły smak").
W pewnym sensie Waititi przeszedł podobną drogę, ale widać, że w przeciwieństwie do swojego starszego rodaka, ciągle szuka nowych wrażeń. Jego kolejny film to "Next Goal Wins" - sportowa komedia oparta na prawdziwej historii holenderskiego trenera, który podejmuje się niemożliwego zadania przekształcenia amatorskiej samoańskiej drużyny piłkarskiej w profesjonalistów. Już po samym opisie wiadomo, że nie można było wybrać lepszego reżysera niż Waititi.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski