"Tar". Najlepszy film roku. Jednych oburzy, innych zachwyci
Mający właśnie premierę w polskich kinach "Tar" to zarazem świetny dramat i genialny popis aktorski Cate Blanchett. Nie wszyscy wiedzą, że jeszcze niedawno o tej nominowanej do sześciu Oscarów produkcji było jednak głośno nie z powodu jej jakości, a afery, jaką próbowała rozpętać znana amerykańska dyrygentka.
"Tar" zaczyna się tak niekonwencjonalnie, że wielu widzów może poczuć się zakłopotanych. Mianowicie, przez dobre parę minut oglądamy napisy końcowe. Todd Field, który za sprawą "Tar" powrócił po 16 latach do kręcenia filmów, wyznał w jednym z wywiadów, że takim otwarciem rodem z kina eksperymentalnego chciał "na nowo skalibrować oczekiwania widza odnośnie hierarchii". Można powiedzieć, że mu się udało.
Na tym nietypowe rozwiązania się nie kończą, bo w pierwszej dużej scenie Field stosuje szalenie efektywną perswazję. Grający siebie pisarz i eseista Adam Gopnik wygłasza przed zgromadzoną publicznością resume głównej bohaterki filmu, Lydii Tar (Cate Blanchett). Lista sukcesów tej wymyślonej dyrygentki i kompozytorki jest tak długa, że wydaje się trwać w nieskończoność.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Gdy przechodzimy do rozmowy, szybko przekonujemy się, że pochwały wobec Tar nie były na wyrost - jest ona przerażająco inteligentna i przenikliwa. Jej elokwentne wypowiedzi w połączeniu z idealnie pasującą do niej wyniosłością oraz elegancją robią tak piorunujące wrażenie, że ani przez sekundę nie mamy wątpliwości, że w przeszłości była protegowaną Leonarda Bernsteina i należy do rzadkiego grona laureatów czterech największych amerykańskich nagród w dziedzinie rozrywki - Emmy, Grammy, Oscara i Tony.
Blanchett, na wzór osławionej metody aktorskiej, nie tyle gra Tar, co nią jest. To sprawia, że dochodzi tu do intrygującego zderzenia dwóch płaszczyzn, bo oglądamy prawdziwą mistrzynię grającą fikcyjną mistrzynię. Przyznam, że lepiej Field tego wymyślić sobie nie mógł. Jednak sam film to żadna laudacja na temat wspaniałej postaci ze świata muzyki poważnej, lecz złożone, bardzo dwuznaczne i chłodne studium trudnej, egocentrycznej osobowości, która w kapryśny sposób nadużywa władzy.
"Tar" jest też jednocześnie cudownie mylącą, fałszywą "biografią" geniuszki (jakże daleką od wystawnych hollywoodzkich szmir, które co roku zastawiają przynęty na Oscary) i prowokacyjnym rozmontowaniem kultu jednostki, umiejętnie wpisanym w jeden z najgorętszych tematów ostatnich lat, czyli tzw. cancel culture.
Zobacz: zwiastun "Tar "
Field zresztą szybko zderza nas z dyskursem związanym z kulturą unieważniania. Jeszcze w pierwszym akcie Tar wchodzi w słowną potyczkę z jednym ze studentów podczas swojego wykładu w Szkole Juilliarda. Mężczyzna "anuluje" Jana Sebastiana Bacha, bo jako osoba innej rasy niż biała nie jest w stanie go słuchać i akceptować z racji jego mizoginii. Tar próbuje odwieść swojego rozmówcę od takiego myślenia zarówno za pomocą muzykologicznej terminologii (tego w filmie jest akurat sporo), jak i sprytnej retoryki - zwraca mu uwagę, by nie etykietował wszystkiego na zasadzie "co jest akceptowalne, a co wręcz przeciwnie".
Gdy niemający żadnych argumentów na potwierdzenie swojego stanowiska student nie zmienia postawy, Tar dosłownie go niszczy. Zarzuca mu między innymi, że sprzedał swoją duszę i przyszłość tylko po to, by zadowolić "wojowników mediów społecznościowych".
Cała ta scena jest zaprojektowana w taki sposób, że choć z jednej strony stajemy po stronie Tar, bo w tym przypadku jej przeciwnik rzeczywiście mocno upraszcza skomplikowaną kwestię (a wręcz ją demonizuje), to z drugiej wyraźnie zauważamy, że bohaterka ma znamiona monstrum i nie cofnie się przed niczym, by upokorzyć swoją ofiarę. I od tej pory Field stopniowo odsłania nam coraz pełniejszy obraz dyrygentki Filharmoników Berlińskich. Tar to po prostu jedna z tych postaci filmowych, które są zarazem odpychające i fascynujące.
Jest to tym bardziej uderzające dla nas jako obserwatora, bo reżyser zawęził nasze pole widzenia głównie do perspektywy Tar. A bohaterka, choć na co dzień ekspercko dyryguje orkiestrą i na wylot zna się na swojej dziedzinie, jest też dość zaskakująco krótkowzroczna, jeśli chodzi o samą siebie. Właściwie nie dostrzega czarnych chmur, które coraz szybciej zbierają się nad jej głową. W ten sposób w trzecim akcie film trochę niepostrzeżenie przekształca się ze statecznego, niemal bergmanowskiego dramatu w thriller o upadku z piedestału. Nie brakuje głosów, że następujący potem epilog nie do końca wyszedł Fieldowi. Choć nie mogę zdradzić szczegółów, to nie jestem tak krytyczny w osądzie, bo dość trafnie zostało tam oddane działanie cancel culture.
Nabrani ludzie i afera
Wspomniałem wcześniej w tekście, że "Tar" jest fałszywą "biografią". Chwilę po premierze filmu w USA w tamtejszych mediach społecznościowych pojawiły się opinie, że Blanchett gra prawdziwą kompozytorkę. Trochę się temu nie dziwię. Scenariusz Fielda jest tak wiarygodnie naszpikowany różnymi odniesieniami do realnych osób (pojawia się m.in. wątek z oskarżeniami wobec Placido Domingo) i ma tak świetnie spreparowany życiorys głównej bohaterki, że łatwo uwierzyć w jej istnienie. Doszło do tego, że internauci nie mogą przestać żartować sobie z początkowego zamieszania wokół produkcji.
Taka, a nie inna koncepcja bohaterki nie przypadła wszystkim do gustu. Ceniona amerykańska dyrygentka Marin Alsop zaatakowała twórców za to, że antypatyczna Tar to postać wzorowana na niej samej. - Tak wiele powierzchownych aspektów "Tar" zdawało się pasować do mojego życia osobistego. Ale kiedy to zobaczyłam, przestałam się tym przejmować, poczułam się urażona. Zostałam obrażona jako kobieta, dyrygentka i lesbijka - powiedziała kobieta w "The Times". Dorzuciła jeszcze do tego zarzut, że stworzenie obrazu o bohaterce z męskimi cechami to "do głębi antykobieca postawa".
Blanchett w inteligentny sposób (w stylu Tar?) odpowiedziała Alsop, obnażając przy tym megalomanię dyrygentki. - To medytacja nad władzą, a władza nie ma płci. Równie dobrze Tar mogłaby być architektką lub prezeską dużego banku - stwierdziła. - Nie wydaje mi się, żeby Todd Field mógł opowiedzieć o korumpującej naturze władzy w tak subtelny sposób, gdyby postanowił na głównego bohatera wybrać mężczyznę. Doskonale wiemy, jak to wygląda - dodała. Podkreśliła przy tym, że do roli przygotowywała się podpatrując nie tylko dyrygentów, ale również powieściopisarzy czy muzyków.
Do słów Alsop o antykobiecej postawie aktorka już się nie odniosła, ale bez tego można je uznać za niedorzeczne - w końcu historia literatury czy kina byłaby miliard razy uboższa, gdyby twórcy tworzyli jedynie pozytywne bohaterki (widzicie w takim wydaniu "Pani Bovary" czy "Annę Kareninę"?). Celem "Tar", jak Blanchett słusznie oznajmiła, było sprowokowanie rozmów. I to moim zdaniem udało się w pełni, bo to kino, które rzeczywiście może prowadzić do zażartych dyskusji. Chociażby z tego powodu (i wielu innych) "Tar" to najlepszy i najciekawszy amerykański film od czasu premiery "Licorice Pizza", czyli od ponad roku. Jeśli już chodzić do kina, to właśnie na takie produkcje.
"Tar" można oglądać w polskich kinach od 24 lutego.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o masakrowaniu "Znachora", najgorszych filmach na walentynki i polskich erotykach, które podbijają świat (a nie powinny). Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.