Terapia szokowa
Nakręcić „Martwe zło” po „Domu w głębi lasu”, to jak porwać się na slasher, gdy powstał już „Krzyk”. Rewizja się dokonała, schemat został obalony, niewiele więc zostało do dodania. Tym większym zaskoczeniem jest, że konserwatywny i szablonowy horror debiutującego na dużym ekranie Fede Alvareza ma w sobie więcej energii i samoświadomości, niż konceptualny, zrobiony przez wyjadaczy „Dom…”.
05.04.2013 15:14
Opowieść zaczyna się tam, gdzie zawsze w tego typu przypadkach: grupa młodych ludzi przybywa do opuszczonej chaty w głębi lasu, prowokując lawinę drastycznych zdarzeń. Domek już na pierwszy rzut oka wygląda jak wycięty z żurnala dla zwyrodnialców – wokół unosi się upiorna mgła, przegniłe deski pokryte są gęstym kurzem, a ślady zakrzepłej krwi prowadzą do tajemniczej klapy w podłodze.
Mimo to piątka przyjaciół postanawia, że odcięta od świata zewnętrznego miejscówka idealnie nadaje się do powzięcia życiowych postanowień – są tam, by wspierać jedno z nich w walce z narkotykowym uzależnieniem. Nie wiedzą jeszcze, że drastyczna terapia, jaką dla swej koleżanki przygotowali, zamienili się w całkiem realny horror.
„Martwe zło” to remake kultowego horroru Sama Raimiego z 1981 roku, który cały nurt „opowieści z głębi lasu” samodzielnie zapoczątkował. Nowa wersja niekoniecznie musi spodobać się ortodoksyjnym fanom serii (pierwowzór na fali popularności szybko rozrósł się do trzech części), ale powinni oni pamiętać, że powstała właśnie z myślą o nich. I choć – co od wielu miesięcy wzbudza wśród sceptyków olbrzymie kontrowersje - tym razem z demonami nie walczy ikoniczny Ash, w którego dzielnie wcielał się Bruce Campbell - to remake zrealizowany został pod jego nadzorem i przy błogosławieństwie Raimiego.
Być może dlatego film Alvareza tak mocno trzyma się wytycznych oryginału, delikatnie pogrywając z nim dopiero w drugiej połowie. Jego „Martwe zło” nie tylko pozbawione jest rewizjonistycznego potencjału, ale pozostaje też wierne tradycji samego nurtu – gotowy film jest dość szablonowy, ekstremalnie brutalny i zrealizowany z minimalnym użyciem efektów komputerowych.
Przemoc u Alvareza to element, na który warto zwrócić uwagę – dawno już w mainstreamie nie było produkcji, która z taką śmiałością podchodziłaby do kwestii „organicznych”. Skóra schodzi tu z ciała niczym warstwa starej farby, a oderwane kończyny pływają w hektolitrach lepkiej krwi. Jednocześnie, zawartej w filmie brutalności brak jakiegokolwiek, nawet pastiszowego, zmiękczenia. To, co spotyka bohaterów, jest drastyczne, nieprzyjemne i bardziej przywodzi na myśl rytuał przejścia z „Antychrysta” von Triera, niż bezmózgą siekę z b-klasowych produkcyjniaków.
Co więcej, na wychudzonym szkielecie fabularnym tej półtoragodzinnej masakry udało się rozwiesić bohaterów z prawdziwego zdarzenia. Nie ma tu sugerowanego przez wspomniany już „Dom w głębi lasu” czy „Śmiertelną gorączkę” Eliego Rotha z 2002 podziału na bezosobowe klisze – zamiast puszczalskiej piękności czy upalonego dowcipnisia, pierwszy plan wypełnia poróżnione rodzeństwo, dla którego będzie to jedyna (ostatnia) szansa odbudowania utraconej przed laty więzi.
Także my dostajemy jedną szansę, by się z nimi utożsamić – a czasu, z minuty na minutę, mamy coraz mniej.