Mówi się, że to najbardziej pechowy film świata. Terry Gilliam, komik Monty Pythona, mężczyzna, który chce być czarną lesbijką, promował w Polsce „Człowieka, który zabił Don Kichota”. Film 10 sierpnia trafi na ekrany polskich kin.
Maciej Kowalski: Jakie to uczucie, kiedy po dwudziestu pięciu latach udaje się skończyć swoje dzieło?
*Terry Gilliam: * Na poziomie symbolicznym to był oczywiście wspaniały moment: domknięcie czegoś, nad czym pracowałem przez tyle lat, co było ważną częścią mojego życia. Na poziomie czysto praktycznym takiego momentu w zasadzie w ogóle nie było. Owszem, zrobiliśmy małe święto na planie po ostatnim klapsie, żegnając się z ekipą, ale potem przecież jeszcze musieliśmy się zamknąć na kilka miesięcy w sali montażowej, więc te dwadzieścia pięć lat nie chciało się skończyć.
Powrót po ćwierć wieku do materiałów, które wtedy powstały, musiał być chyba ciekawym doświadczeniem: jak podróż w czasie na spotkanie młodszej wersji siebie. Jak się z tym czułeś?
- Powiem szczerze, że nie najlepiej. Zawsze tak mam, że kiedy oglądam swoje dawne filmy i przeglądam stare notatki z pomysłami, mam wrażenie, że to straszny chłam. Tym razem było podobnie. Oprócz problemów finansowych to był jeden z największych hamulców, które sprawiały, że nie chciałem wracać do tego projektu. Wiedziałem, że muszę znaleźć jakieś rozwiązanie. Przełomowy okazał się pomysł, żeby wprowadzić do scenariusza jeszcze jeden plan czasowy: dziesięć lat przed właściwą akcją. To było odświeżające, bohaterowie byli wtedy młodsi, szczęśliwsi, bardziej czyści, jeszcze nie zepsuci.
Ale to udział w filmie ich zepsuł.
- To prawda. To historia o tym, że film potrafi zepsuć. Jeden z bohaterów traci rozum, młoda dziewczyna po zagraniu małej roli nabiera przekonania, że zrobi wielką karierę i wyjeżdża do wielkiego miasta. Nie ukrywam, że w tej części filmu zawarłem swoje osobiste doświadczenia i wspomnienia. Kiedy kręciliśmy film „Monty Python i Święty Graal”, przyjechaliśmy z ekipą do małej szkockiej wioski i siłą rzeczy zrobiliśmy tam niezłą rewolucję. Wszystko poprzestawialiśmy do góry nogami. Jestem pewien, że życie w tym miejscu nigdy potem nie było już takie samo.
Głównym motywem książkowej historii Don Kichota, a zarazem twojego filmu o nim, jest szukanie granicy między prawdą a zmyśleniem, rzeczywistością a marzeniem. Czy wiesz, gdzie ona jest? Czy warto jej w ogóle szukać?
- No ba, to nie tylko temat donkiszotowski. W jakimś sensie każdy mój film, a wręcz wszystko, co robię, jest właśnie o tym. Oczywiście, że ta linia jest bardzo rozmyta i nie wiadomo dokładnie, którędy przebiega. Oczywiście, że nie wiadomo, po której stronie tej linii się umieścić. Kiedy oddali się od niej w stronę marzeń, można naprawdę oszaleć, ale kiedy uciec za daleko w przeciwnym kierunku, nigdy nie zrobi się filmu, nigdy nie zrobi się niczego, bo przecież nic się nie uda bez pewnej dozy marzeń i szaleństwa.
Ten film jest też o płynnej tożsamości: postacie, które stworzyłeś raz są członkami ekipy filmowej, żeby zaraz stać się bohaterami swojego filmu. Kim ty się czujesz, kim chciałbyś być: reżyserem, bohaterem filmu o reżyserze, białym mężczyzną czy czarną lesbijką?
- Ha, coś tak czułem, że moje słowa z wywiadu o tym, że chciałbym być czarną lesbijką, długo się będą za mną ciągnąć. Chodziło mi tylko o to, że dzisiejszy dyskurs o tożsamości bardzo ją zawęża. A ja bardzo nie chcę tak się ograniczać. Nie jestem, tak jak niektórzy chcieliby mnie klasyfikować, jedną osobą. Jestem wieloma osobami jednocześnie. Podczas wywiadu jestem zupełnie kimś innym niż na planie filmowym, nie mówiąc już o tym, kim jestem w domu ze swoją rodziną.
A jesteś dziś Amerykaninem? Bo to też zmieniało się na różnych etapach twojego życia.
- Dziś już zupełnie nie jestem. Udało mi się pozbyć amerykańskiego obywatelstwa w najlepszym momencie. Mogę więc dziś śmiało powiedzieć, że nie mam nic wspólnego z tym, co tam się teraz dzieje.
Ale przecież sam prowokacyjnie mówiłeś, że Trump jest śmieszniejszy niż Monty Python...
- Bo można się tylko śmiać w obliczu tych koszmarów, które on wyprawia. Choć to oczywiście w ogóle nie są śmieszne sprawy: Trump wybiera nowych sędziów do Sądu Najwyższego, stawiając przede wszystkim na konserwatystów. To może na długo zatrzymać, a nawet cofnąć polityczne i obyczajowe zmiany w Stanach i na świecie. A najszczęśliwszy w tej sytuacji jest oczywiście Putin. Wygrywa na każdym poziomie. Niewiele musi robić, żeby wszystko działo się po jego myśli.
Wracając na koniec do filmu: czy masz już pomysł na kolejny?
- Absolutnie nie. I nawet nie zamierzam mieć jeszcze przez jakiś czas. Muszę trochę odreagować stres związany z kończeniem tego donkiszotowskiego projektu - przecież o mały włos znów nie doszedłby on do skutku. Na samym finiszu skończyły nam się pieniądze i ostatni etap prac mogliśmy wykonać tylko dlatego, że zgłosiła się do nas bogata kobieta, która obejrzała film dokumentalny o problemach z produkcją „Don Kichota” i po prostu chciała sprawić, żeby ta historia znalazła wreszcie zakończenie. Miałem wtedy zresztą bardzo mocne przekonanie, że tak naprawdę nie ma kogoś takiego jak reżyser, kogoś, kto panuje nad całą produkcją i wie, co zrobić dalej, kiedy wszystko zatrzyma się przed jakąś przeszkodą. To się w jakimś sensie dzieje samo, to się dzieje poza czyjąkolwiek kontrolą. I to jest chyba ta słynna magia kina, o której się tyle mówi.