To jest Miś na miarę naszych możliwości
„To jest Miś na miarę naszych możliwości” – mawiał Ryszard Ochódzki, bohater kultowego filmu Stanisława Bareji. Możliwości trochę się skurczyły, ale kultowy prezes wciąż w formie.
W „Rysiu” poznajemy dalsze losy prezesa klubu sportowego „Tęcza”. Świetnie radzący sobie za Gierka i Jaruzelskiego spryciarz, zaistniał też w III i IV RP – wciąż jest prezesem (choć klub wygląda raczej na wymarły), babiarzem i malwersantem, może już nie tak spektakularnym, ale w końcu wszyscy się starzejemy.
Rysiek a.d. 2006 znowu ma kłopoty – ściga go lokalna mafia, której rzekomo winien jest 2 mln euro. Aby pokryć dług postanawia sprzedać, nabytą kiedyś, nie całkiem legalnie rzecz jasna, ziemię księdzu Pudrowi. Jednak transakcja okazuje się wyjątkowo trudna, a Rysiek męczyć się nie lubi. Wpada więc na pomysł sfinansowania długu z oszukanej pożyczki lokalnego banku. Operacja się udaje, ale to dopiero początek kłopotów naszego prezesa.
Stanisław Tym uznał, że postać Ochódzkiego jest na tyle uniwersalna, że warto przywołać ją także współcześnie. Nie pomylił się. Polska jaką oglądamy w „Rysiu” to kraj, w którym kultowy prezes odnajduje się z łatwością. Polak to mały krętacz, patriotyczną retoryką i krętactwami próbuje pokryć własną małość.
Tym jest pesymistą – szans na zmianę raczej nie ma. Co może więc uratować Polaka – Szaraka, którego rzecznikiem reżyser samozwańczo ustanowił się parę lat temu? Śmiech rzecz jasna, obrócenie własnych kompleksów w absurdalny żart, czyli to w czym twórca „Rysia” specjalizuje się od lat… Niestety w nowym filmie różnie z tym (sic!) bywa. Na niekorzyść działa na pewno jego długość – 143 minuty to bardzo dużo, zwłaszcza jak na komedię. Żart goni tu żart, w oparciu o zasadę, że nawet jeżeli 3 na 10 będzie śmiesznych i tak nieźle. Finalnie jednak, po dwóch i pół godzinach projekcji wychodzimy dość zmaglowani.
Otwarte pozostaje też pytanie czy stereotypowa wizja Polski jaka oglądamy w filmie jest aby całkiem a propos. Ilu jeszcze zobaczymy tych skorumpowanych prezesów banków, sprzedajnych posłów, czy lokalnych mafiosów. Tyle minusów, chodzi jednak o to by, trawestując słynne powiedzenie z „Misia”, minusy nie przesłoniły nam plusów. Nie można odmówić Tymowi komicznej żywiołowości i rzadkiej w obecnym kinie próby połączenia humoru spod znaku pure-nonsensu z jakąś szerszą metaforą.
Finalna scena „Rysia”, kiedy bohater ląduje helikopterem na wielkim pikniku ku swojej czci, przywodzi na myśl „Wesele” Wyspiańskiego. Choć nie przesadzajmy – Tym przede wszystkim postawił na zgrywę i tu zapewne nie poniesie klęski. Jakkolwiek można mieć zastrzeżenia co do jakości niektórych żartów (całkiem trafione dowcipy sąsiadują tu z numerami o wibratorach i seksie sado – maso), to przy takiej obsadzie nie może być mowy o nudzie.
Poza znanymi z „Misia” Jerzym Turkiem (trener Jarząbek) i Zofią Merle (oklaski!), w filmie oglądamy między innymi: Marka Kondrata w roli mafiosa Kredy, Marka Piwowskiego jako bliżej nieokreślonego sejmowego lobbysty (w filmie roji się o aluzji do „Rejsu”, ale i innych kultowych polskich filmów), Borysa Szyca, Janusza Rewińskiego, Krzysztofa Globisza, Krzysztofa Kowalewskiego czy znaną z serialu „Oficerowie” Magdalenę Różdżkę.
Dodatkowego smaczku (przewrotności nigdy Tymowi nie można było odmówić) dodaje fakt obsadzenia wielkich dam polskiego kina – Beaty Tyszkiewicz, Grażyny Szapołowskiej czy Krystyny Jandy – w rolach…sprzątaczek. Podobnie jak w oryginalnym filmie Bareji pełnią rolę greckiego chóru, komentując zmieniającą się rzeczywistość (obserwowanej rzecz jasna z okien Pałacu Kultury, skąd wciąż widać najlepiej).
Tak więc nawet jeżeli „Ryś” to nie „Miś”, w niczym nie zmienia to faktu, że „wszystkie Ryśki to fajne chłopaki” – wystarczający powód by wybrać się do kina.