"Transformers: Wiek Zagłady": Burdel na kółkach
Niewiele poniżej trzech godzin to jednak zdecydowanie za długo jak na film Michaela Baya. Szczególnie, że pierwszej godziny mogłoby w ogóle nie być (ciężko przez nią przebrnąć). Osobiście lubiłem poprzednie części (będąc świadom ich licznych wad), które do dziś uważam za całkiem relaksujący i ekscytujący wizualnie przykład bezmyślnej rozrywki w sam raz na letnie popołudnie w kinie. Jeden wielki fajerwerk i nic więcej. Tym niemniej, „Transformers: Wiek zagłady” jest zbyt rozwlekłe i ma za dużo niestrawnych elementów wrzuconych do jednego worka.
25.06.2014 16:05
Mówienie o fabule i scenariuszu w przypadku produkcji Michaela Baya jest niepotrzebnym nadużyciem, ale tym razem mamy do czynienia z zupełnie nowymi granicami pustki. Postaci w tym filmie nie istnieją, dialogów lepiej w ogóle nie słuchać – tak źle nie było w jak dotąd ani jednym filmie twórcy „Transformers”, a chyba wszyscy wiedzą na co go „stać” w tej materii. Wątpię by Mark Walhberg kiedykolwiek otrzymał Oscara w kategorii „Najlepszy aktor”, ale zdarzały mu się już w repertuarze udane role. Cade Yeager z pewnością do nich nie należy. Jest bezbarwny i w najlepszym wypadku irytujący. Do tego kompletnie nie pasuje do swojej roli – no bo spytajmy się wprost: Czy wygląda on na reprezentatywnego mieszkańca stanu Teksas, który do tego jest „zdolnym” wynalazcą i po trochu geekiem? Nicola Peltz (grająca jego 17-letnią córkę!) z kolei jest żywą antyreklamą solariów, a o tym jak bardzo jest kiepską amatorką niech świadczy fakt, że przy niej Megan Fox to ideał naturalnego piękna i wybitna aktorka. Oczywiście, jak
wiadomo, Bay filmuje ją tak, że nawet gdy odrabia pracę domową to wygląda jak modelka Victoria's Secret, która bierze udział w fotosesji do Playboya. Po raz kolejny na drugim planie obsadzono kilku cenionych aktorów (tym razem Kelsey Grammer oraz Stanley Tucci), głównie po to by podnieść „artystyczną” renomę widowiska, tyle, że tym razem grają oni od niechcenia, są bardziej mechaniczni od robotów. W poprzednich częściach John Turturro czy nawet John Malkovich wykazywali choć cień zainteresowania swoimi rolami – w tym przypadku tak nie jest.
Ponadto, jeśli zdecydujecie się wybrać na seans to będziecie mogli w czasie trwania projekcji zobaczyć prawdopodobnie najbardziej chamską i bezczelną serię product placement w historii kina, przy której nawet to co było pokazane w "M jak Miłość" stanowi szczyt finezji. Sceny akcji są całkiem atrakcyjne, kilka sekwencji jest prawdziwie emocjonujących, ale o dziwo wypadają one blado w porównaniu z tym, co mogliśmy zobaczyć w dwóch poprzednich częściach. Nowe kamery IMAX użyte po raz pierwszy właśnie w „Transformers: Wiek zagłady” są imponujące (ostrość, detale i kolory wyglądają po prostu wspaniale), ale to właściwie jedyny plus całego filmu.
Czwarta część przygód Autobotów ma w sobie wszystkie typowe cechy, za które kochamy bądź nienawidzimy Michaela Baya – cała masa eksplozji i efektów specjalnych; wulgarna, wizualna pornografia, skrajny i nieskrywany seksizm oraz szowinizm (dosłownie każda, nawet statystująca, postać kobieca wygląda u niego jak maksymalnie 25-letnia modelka z katalogu). Tym razem jednak było tego za dużo, za głupio, bez jakiegokolwiek pomysłu i nie chodzi mi nawet o fabułę, a o samo widowisko. Jest wtórnie, nudno i rozwlekle. Twórcy „Armageddonu” można by jeszcze wybaczyć te dwa pierwsze zarzuty, ale przed ostatnim się nie obroni. Poprzednia odsłona, też wprawdzie trwała grubo ponad 2 godziny, ale ostatnie 30 minut „Transformers 3” to była jedna długa i imponująca sekwencja bitwy na ulicach Chicago. W „czwórce” wszystko jest „poszarpane”, nieskładne, sprawia wrażenie zrobionego od niechcenia, już nawet nie dla kasy i zabawy, ale tylko i wyłącznie dla kasy. A może po prostu Michael się już znudził wielkimi robotami? Albo
zwyczajnie się starzeje? Pewnie to i to... Choć nie przeczę, że ci widzowie, którzy wybiorą się na „Transformers: Wiek zagłady” zapewne wiedzą czego się spodziewać i będą się nieźle bawić. W każdym razie ja ostrzegam.