Transformuj!
Przedpremierowy seans najnowszej filmowej produkcji Michaela Baya postawił mnie w dość ambiwalentnej sytuacji. Należę do pokolenia, które wychowało się na przaśnych amerykańskich komiksach, którymi zalano nasz rynek w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Jak każdy młodzieniec bezkrytycznie podchodziłem do historyjek o psychotycznym bogaczu w stroju nietoperza.
04.09.2007 17:37
Neurotyczny Spiderman był jedną z moich ulubionych postaci a komiksy z największym symbolem amerykańskiej kultury masowej XX wieku - Supermanem - czciłem jak świętą relikwię. Podobnie było ze zmiennokształtnymi robotami z planety Cybertron. Wielkie roboty i szybkie samochody w jednym? Żaden dzieciak się nie oprze. Ja także nie mogłem.
Z takim bagażem doświadczeń z młodości zagłębiłem się w uniwersum Transformersów wykreowanym przez Michaela Baya.
Pod względem fabuły kinowa wersja bajki o wielkich zmiennokształtnych robotach nie różni się zbytnio od komiksowego pierwowzoru. Mamy zatem banalną historyjkę o nieśmiałym młodzieńcu o jakże swojsko brzmiącym nazwisku Witwicky ( w tej roli znany z Constantine Shia LaBeouf) robiącym maślane oczy do pięknej szkolnej koleżanki. Niestety urocza Mikaela nie raczy nawet spojrzeć na biednego Sama Witwicky’ego. Sam bowiem jest leszczem bez bryki, co stawia go automatycznie najniżej w hierarchii społecznej każdego szanującego się High Schoolu.
Nasz bohater za ciężko zarobione pieniądze kupuje swoje pierwsze wymarzone auto. Splot wydarzeń z przeszłości rodziny chłopaka sprawia, że Sam wchodzi w posiadanie wozu, który... okazuję się być robotem potrafiącym przybierać formy pojazdów mechanicznych. W tym samym czasie tajemniczy robot przybierający kształt helikoptera dokonuje totalnej anihilacji amerykańskiej bazy wojskowej na Bliskim Wschodzie. Ocalał jedynie niewielki oddział komandosów charyzmatycznego kapitana Lennoxa (w tej roli znany z serialowego hitu Herosi Josh Duhamel).
Tak oto bohaterowie filmu wplątują się w zmagania dwóch walczących ze soba frakcji – szlachetnych Autobotów pod wodzą charyzmatycznego Optimusa Prime oraz złych Decepticonów, których przywódca Megatron sczezł pod lodami Arktyki wieki temu.
Główną osią fabuły filmu są poszukiwania tak zwanej „Wszechiskry” tajemniczego artefaktu z rodzimej planety Optimusa Prime. Ten święty Graal robotów sprawia, iż wszelakiej maści elektronika może zamienić się w… krwiożercze bestie. Wizja ożywionych, morderczych tosterów jest tak okropna, że Autoboty w geście altruizmu postanowiły poświęcić własne dobro i ocalić ludzkość. Tak, tak. Historyjka jest naciągana jak guma od majtek. Ale cóż z tego?
W końcu na ekranie przewijają się gadające roboty zmieniające się w Camaro, Hummery, Fordy Mustangi, GM i całą resztę menażerii rodem z amerykańskiego parku maszynowego (niech żyje udany product placement!). Więc chyba można wybaczyć kinowym Transformersom pewne, mówiąc delikatnie – fabularne faux pas ?
Michael Bay w swoim najnowszym filmie w przeciwieństwie do mody panującej od pewnego czasu w Hollywood nie bawi się w relatywizm moralny. Optimus Prime i jego drużyna to miłe grzeczne wypucowane, kolorowe i kapiące od chromu samochodziki. Reprezentują siły Dobra i Porządku. Po drugiej strony barykady mamy brutalne Decepticony o aparycji wielkiego skorpiona, podniszczonego samochodu-holownika lub złowieszczego czołgu. Główny antagonista, wspomniany już wcześniej Megatron ma w sobie coś niepokojąco zwierzęcego. Trudno nie zauważyć, że ten prosty, acz skuteczny zabieg ze strony twórców filmu ma na celu jasno wyznaczać granice między frakcjami oraz budzić w widzu atawistyczny lęk i odrazę do „tych Złych”.
Warto także podkreślić, że reżyser dość wiernie trzymał się komiksowego oryginału. Co ma niestety swoje wady. Transformers nie jest postmodernistyczną inteligentną bajką pokroju Shreka czy też Czerwonego kapturka – Prawdziwa historia gdzie ekwilibrystyka w żonglowaniu konwencją przeszła już wszelkie granice absurdu. Nic z tych rzeczy!
Film Michaela Baya wpisuje się w klimat jego poprzednich kasowych przebojów – Armageddonu i Pearl Harbor. Przygody dzielnych robotów łączą w sobie przaśność dialogów i fabuły filmu z Brucem Willisem fedrującym zawzięcie asteroidę oraz epicki rozmach scen batalistycznych rodem z Pearl Harbor. Jedna z pierwszych scen Transformersów, kiedy jeden z Decepticonów urządza w amerykańskiej bazie wojskowej prawdziwą jatkę naprawdę robi niesamowite wrażenie wizualne i na długo pozostaje w pamięci każdego widza.
Cóż mogę dodać koniec? Transformers jest produkcją bardzo nierówną. Wizualnie film zachwyca. Spece od efektów specjalnych wykonali kawał naprawdę wspaniałej pracy. Modele robotów są – jeśli można tak napisać o metalowym troglodycie, który nagle zmienia się w pełnoprawne auto koncernu General Motors, łącznie z plakietką! – bardzo naturalne i wzbudzą aplauz u każdego kinomana. Niestety zawodzi nieco fabuła i przede wszystkim fatalne dialogi.
Transformers Michaela Baya to nieco pretensjonalna, trącąca banałem opowieść o walce Dobra ze Złem. Młodsza widownia będzie zachwycona. Szczególnie, że film nie epatuje widza przemocą. Na ekranie nie zobaczymy ani jednej krwawej, drastycznej sceny! Obraz z powodzeniem może aspirować do kina familijnego.
W wakacyjnym sezonie 2007 przygody dzielnych Autobotów tuż obok „Simsonów” to pozycja obowiązkowa dla całej rodziny!