W hurtowni Patryka Vegi bez zmian. “Kobiety mafii” to powtórka z rozrywki (słabej)
Na mieście mówili, że to nowy, oryginalny Vega, ale darujmy sobie podsycane marketingowym sosem plotki. Pod paroma względami ten film jest lepszy od “Botoksu”, ale nie warto oczekiwać fajerwerków. “Kobiety mafii” to pospiesznie zmontowana powtórka ogranych vegańskich motywów. Kino z dyskontu.
Vega zjadł zęby na opowieściach o gangsterach i ich relacjach z policjantami. Wiele razy chwalił się, że zna ludzi ze świata przestępczego i trzeba mu oddać jedno: język, którym mówią bohaterowie, brzmi realistycznie. Od pierwszej sceny widać, że czuje się pewniej, gdy opowiada o gangusach z Grupy Mokotowskiej, niż gdy serwuje szkodliwe brednie na temat polskiej służby zdrowia i aborcji.
Tyle że nie ma już do powiedzenia na ten temat nic nowego. We wcześniejszych filmach eksploatował wątek przenikania się świata przestępczego i policji, teraz nowością miał być “feministyczny zwrot”, opowieść o tych światach z perspektywy żon i dziewczyn gangsterów. Sprytny marketingowy chwyt w kontekście wysypu filmów, w których protagonistkami są kobiety, ale jak to u Vegi, nawet płeć nie ma znaczenia, wszyscy bohaterowie są wykreowani na jedno kopyto: zdemoralizowani, wulgarni, zimni. Ich przemiany są fasadowe: postać Katarzyny Warnke jeśli ewoluuje, to od histerii do katatonii, bohater Janusza Chabiora prawie nie rozstaje się z lizakiem, Agnieszka Dygant wygląda jakby w ogóle nie wychodziła z planu “Botoksu”. W hurtowni Patryka Vegi bez zmian.
O ile w poprzednich “Pitbullach” mieliśmy bohaterów, na których można skupić uwagę, o tyle w “Kobietach mafii” dostajemy serię dość luźno powiązanych scen często puentowanych wulgaryzmami lub jakąś efekciarską kropką nad i. Nie zgadzam się z kolegami po piórze, piszącymi, że ten film ma bardziej spójny scenariusz niż "Botoks". Vega nie czuje dłuższych historii i z nieznanego powodu rozciągnął swój film aż do dwóch godzin i piętnastu minut. O jakieś czterdzieści pięć minut za dużo.
Jeśli jest tu coś, czego wcześniej nie widzieliśmy, to sposób poprowadzenia romansu między gangsterem "Cieniu" (Sebastian Fabijański)
i policyjną wtyczką (Olga Bołądź)
. W tym wątku pojawiła się kilka dobrych, hipnotycznych scen i - może to zabrzmi jak banał, ale tak jest - chemia między aktorami, związanymi ze sobą poza planem. Potencjał miała relacja między szefem gangu “Padrino” (Bogusław Linda) i jego rozpieszczoną, uzależnioną od narkotyków córką (Julia Wieniawa Narkiewicz), ale koniec końców, Vega poległ na ojcowskim melodramacie. Losy bohaterów po prostu średnio nas obchodzą.
“Kobiety mafii” są filmem straconych szans. Mamy dobry czas na kino, w którym kobiety biorą odwet za upokorzenia, stają do walki, bronią się. Reżyser może mówić co chce, ale nie tworzy kina feministycznego. Bo nie możemy nazwać feministą kogoś, kto chce tylko pokazać, że kobiety mogą być tak samo mściwe jak faceci. Użyty w tym celu arsenał scen przemocy (odcinanie nogi piłą ręczną i licznych kraks) ma dowodzić, że w zemście kobieta jest większym barbarzyńcą niż mężczyzna. Autorem tego aforyzmu jest Nietzsche, świetny filozof, ale przy okazji staroświecki mizogin.
“Kobiety mafii” udowadniają, że Vedze skończyły się pomysły na oryginalne kino. Fani jego twórczości nie będą zawiedzeni, ale ja, który doceniałem serialowego "Pitbulla" (i pierwszą filmową część) odczułem wyraźnie, że film od połowy nuży i nie śmieszy, w gruncie rzeczy: ani ziębi, ani grzeje. Nie było to tylko moje wrażenie, bo siedzący w rzędzie przede mną widz przez pół seansu był wpatrzony w ekran telefonu. Zwykle w takich sytuacjach zwracam uwagę, ale w tym wypadku nie miałem serca, żeby mu przerywać. Bawił się chyba lepiej niż ja.
Ocena 4.5/10
Łukasz Knap