''W imię...'': To nie jest czas religii - wywiad z Małgorzatą Szumowską
"W imię..." Małgośki Szumowskiej brało udział w walce o Złotego Niedźwiedzia w Berlinie i stanęło w szranki o Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, film został też nominowany do Europejskiej Nagrody Filmowej. Od światowej premiery historii o księdzu zakochującym się w chłopcu ze swojej parafii minęło już ponad pół roku. O filmie jednak nie przestaje się mówić. Czy dlatego, że reżyserka jednocześnie chce przełamać społeczno-kulturowe polskie tabu, podpisać swoim nazwiskiem film, który nie ma charakteru publicystycznego manifestu oraz opowiedzieć wiarygodną psychologicznie historię o miłości? Zdania na ten temat są podzielone. Jest ich jednak dużo, a polskie filmy rzadko kiedy pobudzają do prowadzenia wielu gorączkowych dyskusji.
W centrum tych dotyczących "W imię..." zwykle jest religia, która nie nadąża za współczesnością; pożądanie negujące społeczne bariery i kulturowe ograniczenia oraz naród, który swoje wie i nie podnosi szumu, kiedy mówi się o rzeczach oczywistych. Wirtualnej Polsce Szumowska opowiada o umieraniu w Wenecji, podejmowaniu świadomych artystycznych decyzji, skrywanych tęsknotach za bliskością i aktorze, którego największą siłą jest skaza.
* ANNA BIELAK: Jako siedmioletnia dziewczynka obejrzała pani „Śmierć w Wenecji“ Luchino Viscontiego – film o homo erotycznej fascynacji starzejącego się pisarza młodym chłopcem. Czy potrzeba realizacji filmu "W imię..." choć w jakimś stopniu wyrosła z emocji, jakie przed laty zasiało w pani dzieło Viscontiego?*
MAŁGOŚKA SZUMOWSKA: Bohaterowie „W imię...“ znacznie różnią się wiekowo od bohaterów „Śmierci w Wenecji“ – to dwóch mężczyzn, jeden starszy, drugi młodszy, żaden z nich nie jest jednak dzieckiem [jakim był Tadzio w filmie Viscontiego – przyp. red.]. Bardzo zależało nam na tym, żeby pokazać uczucie dwóch mężczyzn, którzy są finalnie świadomi tego, co się z nimi dzieje. Na pewno jednak w filmie pojawiają się jakieś reminiscencje „Śmierci w Wenecji“ – nawet, jeśli dzieje się to wyłącznie podświadomie. Zresztą ścieranie się starości z młodością to wątek, który od lat istnieje w literaturze i sztuce, napędza akcję „Śmierci w Wenecji“, pojawia się i w moim filmie.
Fot. Kino Świat
AB: Nie tylko na tle historii sztuki, ale i w kontekście pani twórczości „W imię...“ jest kolejną wariacją na temat seksualności – nieakceptowanej i marginalizowanej przez społeczeństwo. W „Sponsoringu“ na tapecie była prostytucja, teraz opowiada pani o homoseksualizmie. Skąd tak silne zainteresowanie tą stroną życia?
MS: Refleksje na temat seksualności często pojawiają się dopiero w wieku dojrzałym. Wtedy zaczyna się bowiem dostrzegać, że w każdym człowieku jest jakiś rodzaj niespełnienia, skrywanych tęsknot za bliskością z drugą osobą – fizyczną bądź duchową – bo te dwie sfery zawsze się ze sobą łączą. Obserwacja ludzi wokół przekonała mnie, że seksualność jest bardzo ciekawym tematem, wartym poruszenia w kinie, pomimo zalewu porad w kolorowych pismach, to temat który jest ciągle jakimś tabu w społeczeństwie. W kontekście „Sponsoringu“ możemy mówić o seksualnym życiu dojrzałej kobiety, które – tylko na pierwszy rzut oka się kończy – w istocie dopiero się bowiem w przewrotny sposób zaczyna. „W imię...“ opowiada o zamkniętej seksualności księdza, o seksualności ograniczonej społecznym zakazem. W obu przypadkach sytuacja bohaterów jest jednak związana z potrzebą bliskości i miłości.
AB: Seksualność to sfera, w której ludzie obywają się bez słów, co świetnie pokazuje kreowana przez Mateusza Kościukiewicza postać Szczepana – chłopaka, który nie mówi. Komunikacja z nim odbywa się niemal wyłącznie na poziomie cielesnych doznań, gestów i spojrzeń.
MS: Postać kreowana przez Mateusza posługuje się językiem natury i związanej z nią witalności. Szczepan jest ucieleśnieniem wszystkiego, za czym tęskni ksiądz. Nie musi ubierać tych emocji w słowa. Chociaż kiedy odebraliśmy mu aparat mowy, Mateusz śmiał się, że zrobiliśmy to dlatego, że dało się wyczuć, iż jest z miasta, bo mówi zupełnie inaczej niż grający w filmie miejscowi. Jako taki nie byłby zaś autentyczny. Z drugiej strony od początku mieliśmy pomysł, żeby filmowy Szczepan odzywał się bardzo mało, żeby komunikacja między nim a księdzem przebiegała na innym poziomie.
Fot. Kino Świat
AB: Krytyczka filmowa z amerykańskiego The Hollywood Reporter w swojej recenzji filmu porównała postać Szczepana do figury Chrystusa. Na zachodzie pojawiło się ostatnio wiele filmów (m.in. „Raj: wiara“ Ulricha Seidla), których bohaterowie pragną cielesnego zespolenia z Bogiem, a nie czysto duchowej metafizyki.
MS: To motyw stary jak świat. Erotyka od zawsze była wpisana w naturę religijności. Już przed wiekami chrześcijańskie mistyczki adorowały Chrystusa w wymiarze również erotycznym. Kiedy realizowaliśmy film czuliśmy, że symbolika postaci Chrystusa powinna się przewijać przez historię, zupełnie jak w malarstwie. Nie byliśmy tylko pewni, czy jego symbolicznym wcieleniem powinien być Szczepan czy ksiądz? A może w jakimś sensie powinni nim być obaj? Pomimo tych odnośników coraz częściej dostrzegamy jednak (szczególnie w krajach katolickich), że religia się dewaluuje, bo Kościół nie nadążył za współczesnością…
AB: ...oraz za potrzebami i świadomością współczesnego człowieka.
MS: Prawie każdy ma dziś dostęp do internetu i wie, co dzieje się na świecie. W żaden sposób nie może być więc indoktrynowany z góry. Jest w stanie samodzielnie sprawdzić wiele rzeczy, dzięki czemu może samodzielnie wyrobić sobie opinię na konkretne tematy. Zwłaszcza młodzi ludzie są ogromnie ciekawi świata i mają bardzo nowoczesny sposób myślenia. Każdy próbuje dojść do czegoś własnymi siłami i nie godzi się na odbieranie sobie wolności zakazami lub nakazami. To nie jest czas religii, bo ona wydaje się dziś ograniczeniem i jakąś sztuczną doktryną. Kościół nie próbuje dostosować się do nowej sytuacji, co oczywiście można zrozumieć – nie jest łatwo rozwalić wieki tradycji. Może byłoby to nawet głupie posunięcie? [śmiech] Komunikacji między Kościołem a społeczeństwem jednak nie ma. Artyści często uważają religię za wręcz niebezpieczną.
AB: Film „Za wzgórzami“ Cristiana Mungiu jest najlepszym przykładem tego, jak wiele krzywdy może wyrządzić religia, jeśli jest źle pojęta.
MS: To świetny film, ale pokazuje ekstremalny przypadek.
Fot. Kino Świat
AB: Od religii są też uzależnione erotyka i ludzka seksualność, przez nią formowane i ograniczane. Co dziś religia oferuje ludziom, którzy nie chcą akceptować granic?
MS: W Polsce mówi się, że „W imię...“ porusza temat tabu, bo dotyka spraw Kościoła i seksualności księdza, o której opowiadać nie wypada, bo ktoś mógłby się poczuć urażony. Podobny argument w krajach takich jak Niemcy, Francja czy Skandynawia zabrzmiałby dziwnie. Film został sprzedany do piętnastu różnych krajów i wiem, że na Zachodzie nikt nie postrzega „W imię...“ w kontekście tego co wypada a co nie, dyskurs już dawno został podjęty, nikogo to nie obraża. Zresztą papież Franciszek wypowiedział się na temat homoseksualizmu i nie potępił go, wszystko się zmienia, tylko u nas wolniej. Fakt, że „W imię...“ i „Płynące wieżowce“ Tomka Wasilewskiego okrzykuje się mianem pierwszych polskich filmów gejowskich jest świadectwem tego, ile jeszcze w Polsce jest traum do przepracowania i jak dużo przed nami filmów do zrobienia, żeby mówić o tym temacie tak naturalnie, jak robi się to na świecie.
AB: Film miał premierę w konkursie głównym festiwalu w Berlinie – imprezie różniącej się od festiwali w Wenecji i Cannes. Wielu reżyserów już w trakcie realizacji filmu zdaje sobie sprawę, na którym z nich chciałoby mieć premierę. „W imię...“ był kręcony z myślą o berlińskiej selekcji?
MS: Absolutnie nie. Kiedy takie myśli się pojawiają, trudno jest zrobić dobry film. Choć wiem, że jest wielu reżyserów, którzy wręcz formatują swoje filmy z myślą o konkretnych festiwalach, a ich praca to częściowo kalkulacja – ja nie myślałam w ten sposób, choć takiego podejścia wcale nie oceniam, liczy się efekt, czy film jest dobry czy nie. Zresztą trudno się spodziewać, że twój film zostanie wybrany z 7000 filmów nadesłanych na Berlinale, wybierają z nich ledwie 19 tytułów do konkursu. Wysłałam „W imię...“ do Berlina, ponieważ wcześniej pokazywałam tam film i to była dla mnie naturalna decyzja. Celowałam jednak w Panoramę, kwalifikacja filmu do sekcji konkursowej była dla mnie zaskoczeniem.
AB: Już dawno ukuto termin „kino narodowe“, w ramy którego były i są wpisywane filmy podejmujące tematy historyczne i rozliczeniowe. Czy nie należałoby zredefiniować tego pojęcia i filmami narodowymi uczynić te, które podejmują tematy kształtujące teraźniejszość, a nie będące oczkiem w głowie historyków?
MS: Polskie filmy słabo istnieją na rynku międzynarodowym, bo są bardzo lokalne. Zwłaszcza te, które opowiadają o polskich problemach historycznych, jakie – mówiąc brutalnie – mało kogo na świecie dziś obchodzą. Film musi być oczywiście gdzieś osadzony, nie może być oderwany od wszelkich kontekstów, bo staje się tworem od rzeczy, musi być jednak także uniwersalny. Oczywiście, że należałoby stworzyć miejsce na realizowanie filmów o współczesnej Polsce – cały czas bardzo mi ich brakuje.
Fot. Kino Świat
AB: Dlaczego więc pierwszy tytuł filmu „W imię“ brzmiał „Nowhere“, czyli nigdzie?
MS: Akcja filmu rozgrywa się na Mazurach, będąc tam masz wrażenie, że jesteś na końcu świata – w miejscu, skąd drogi prowadzą donikąd. Lasy rozciągają się po horyzont i trudno powiedzieć, w jakim miejscu w Polsce się jest. Tytuł „Nowhere“ miał podkreślać zagubienie i pustkę, nie chodziło o sprawianie wrażenia, że film dzieje się nie wiadomo gdzie w Europie. Dzieje się w Polsce i właśnie dlatego finalnie zmieniliśmy tytuł.
AB: Jak mazurska społeczność reagowała na obecność ekipy? Wiedziała o czym jest film? Nie przeszkadzała jej podejmowana tematyka?
MS: Ludzie byli ciekawi planu, filmu. Wiedzieli, że to opowieść o księdzu. Chętnie pomagali i równocześnie dorabiali sobie w ten sposób. Nie sądzę, że naruszyliśmy czyjeś zasady czy obraziliśmy kogokolwiek. Chłopcy, którzy grają w filmie nie brali udziału w żadnych drastycznych scenach. Filmowaliśmy ich raczej w stylu dokumentalnym, dzięki czemu pozostawali w zasadzie poza główną, dramaturgiczną linią narracji. Tak samo wszyscy statyści. To aktorzy wzięli na siebie ciężar trudnych ról. Zresztą scenariusz, jak to u nas, ciągle się zmieniał, pewne sceny dokręciliśmy po długiej przerwie. Ostateczne decyzje zapadły po roku montażu.
AB: Taką wolność daje trwanie w kręgu kina autorskiego? Jak wygląda jego sytuacja w Polsce? Gdzie należy szukać autorskiej niezależności od schematów?
MS: Tak jak w Polsce bardzo powoli zaczyna się tworzyć podział na popowy świat celebrytów i kulturę innej rangi, tak na świecie widoczny jest podział na twórców związanych z festiwalami filmowymi i zaprzęgniętych w mechanizm mainstreamu. Dla reżysera to kwestia wyboru – czy chce pozostać w ramach artystycznego kina autorskiego, czy stać się reżyserem do wynajęcia. Mnie się to zupełnie nie uśmiecha, więc pozostanę autorem mimo wszystko. To daje ogromną niezależność – podobnie jak kręcenie filmu za małe pieniądze. Duży budżet bardzo ogranicza. Jest jak pułapka, w którą samemu wchodzisz. Im większy budżet, tym więcej osób wtrąca się w produkcję. Będąc tylko reżyserem – w pewnym momencie zaczynasz być skołowany. Bycie filmowym autorem pozwala na kręcenie filmów na własnych zasadach...
Fot. Kino Świat
AB: ...i na kierowanie się intuicją podczas castingu, a nie słuchanie poleceń producenta. Powiedziała pani, że Andrzej Chyra to jeden z niewielu prawdziwie filmowych aktorów w Polsce? Co to znaczy?
MS: Aktora filmowego lubi kamera. Jego twarz w soczewce kamery mieni się różnymi odcieniami emocji; może być piękna, stara, brzydka lub młoda. Zarówno Andrzej jak i Mateusz Kościukiewicz takie twarze mają. Po pierwsze kamera dodaje im wtedy tajemnicy i otacza pewną aurą. Jedna z australijskich dziennikarek, która w Berlinie po raz pierwszy na żywo zobaczyła Mateusza i Andrzeja, była zadziwiona tym, kogo widzi na żywo. To naprawdę są oni?!, pytała z niedowierzaniem. W kamerze wydawali jej się wyżsi i znacznie bardziej intrygujący. Po drugie chodzi też o pewną naturalność przed kamerą. Aktorzy z polskich szkół teatralnych, gdzie nabierają bardzo sztucznych manier różnego rodzaju, nie potrafią potem stworzyć autentycznej postaci. Nie da się też pozbyć maniery, której wiele osób nabiera na planach seriali telewizyjnych. Choć oczywiście to nie jest do końca ich wina. W Polsce nie ma dobrych propozycji dla aktorów. Najważniejsze jest jednak to, by aktor był interesujący. Świetnie powiedział kiedyś ktoś, że „bycie
pięknym nie ma nic wspólnego z byciem ładnym“. Aktor filmowy potrzebuje tej skazy.