Wywiad z Karoliną Gruszką
Jak słucham Giertycha, jeżą mi się włosy z Karoliną Gruszką rozmawia Przemysław Szubartowicz.
- Czujesz się buntowniczką?
– W jakim sensie?
- Jako przedstawicielka najmłodszego pokolenia aktorskiego.
– Nie czuję, bym należała do jakiegoś buntowniczego pokolenia.
- Zapytam więc inaczej: czym jest dla ciebie zawód, który wykonujesz? Rzemiosłem? Posłannictwem? Aktorzy starszego pokolenia często sytuują się w pozycji tych, którzy poprzez literaturę, graną postać, tekst chcą powiedzieć coś więcej o współczesnym świecie.
– Taka idea jest mi bliska. To kwestia wyboru. Nie chcę wpisywać się w nurt, który obecnie jest bardzo popularny. Różnych telenowel, telewizyjnych show, bankietowania, kolorowych pism. W takim świecie nie ma dla mnie miejsca. Wolę podążać własną ścieżką, być może trudniejszą, ale na tej ścieżce przynajmniej wiem, jakie formy artystyczne mnie interesują, jaki rodzaj wypowiedzi jest mi najbliższy, o czym chciałabym opowiadać, jakie pytania stawiać...
- I to właśnie nazywam postawą buntowniczą: podążanie niepopularną ścieżką. Innymi słowy idziesz pod prąd, a aktorzy wywodzący się z twojego pokolenia skazują się na telenowele, rzadko wybierając sztukę wyższą.
– To prawda, ale nie wszyscy idą na łatwiznę, znam wielu takich, którzy o aktorstwie myślą poważnie. Jednak istotnie nie jest to dziś częsta postawa. Myślę, że to wynika z faktu, że wielu ludzi wybiera ten zawód trochę przez przypadek i z innych niż np. ja powodów. W dzisiejszych czasach kusi popularność, która daje olbrzymie możliwości. Mnie skusiło coś poważniejszego. Zawsze miałam w sobie potrzebę, żeby wiedzieć, jeżeli już coś robię, po co to robię. Według mnie, aktorstwo może być drogą życiową, a nie tylko jednorazową przygodą.
- Ale zawsze jest coś za coś.
– Jasne. Wielu moich kolegów aktorów nie zrobiło na razie kariery, a przecież działają z powodzeniem w różnych teatrach alternatywnych, bo nie zawsze od razu po szkole można trafić na uznaną scenę. A mimo to nie rezygnują ze swoich ideałów, choć przecież prościej byłoby przyjąć nawet małą rólkę w serialu i po kilku miesiącach wejść na tzw. salony sławy.
- Rozmawiałem ostatnio z Ignacym Gogolewskim, który twierdzi, że aktor, także dziś, ma przede wszystkim mówić ludziom ważne rzeczy, bronić etosu tego zawodu, a nie rozmieniać się na drobne.
– Moim zdaniem, i tu podzielam opinię pana Gogolewskiego, aktor przede wszystkim powinien dążyć do tego, żeby móc podpisać się pod tym, co robi. Mimo wszystko w teatrze udaje się to częściej niż choćby w filmie, gdzie nietrudno dziś rozmienić się na drobne. Dlatego warto czasem coś odrzucić.
- Nie odrzuciłaś roli w filmie, który niedawno wszedł na nasze ekrany – „Kochankach z Marony” Izabelli Cywińskiej według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Co ważnego chciałaś powiedzieć tą rolą, za którą nagrodzono cię na ostatnim festiwalu w Gdyni?
– Podstawowe pytanie, jakie zadawałam sobie przy tej roli, dotyczyło tego, na ile z miłości można uczynić sens życia; na ile w kontekście śmierci ta miłość ma w sobie taką siłę, która potrafi dać nam powód do tego, żeby żyć; na ile później, po takim doświadczeniu, czujemy się spełnieni. Jakiś czas temu czytałam esej Leszka Kołakowskiego o Iwaszkiewiczu i on napisał o takiej smutnej afirmacji życia u tego pisarza. Wydaje mi się, że moja bohaterka poprzez to, co przeżyła, wyszła z apatii, monotonii, wręcz klinicznej depresji. Dzięki temu uczuciu potrafiła pogodzić się z rzeczywistością, z całym jej bólem i niesprawiedliwością.
- Wydawałoby się jednak, że taka pełna poświęcenia miłość, trójkąt uczuciowy, ten trzeci, śmierć na horyzoncie to mało nośne tematy w świecie, w którym wszystko jest zbanalizowane, a wszelkie wartości wywrócone do góry nogami. A i pisarz raczej wykluczony. Czy to może kimś wstrząsnąć?
– Właśnie dlatego, że wartości, o których mówisz, są dziś mocno zachwiane, że brakuje jakichś punktów odniesienia, warto o tym mówić. Wiadomo, że „Kochankowie z Marony” nie odkrywają Ameryki, że ludzie borykają się od zawsze z podobnymi problemami, ale w tym piekielnie szybkim rytmie dzisiejszego świata łatwo to gdzieś zgubić. A Iwaszkiewicz, co jest specyficzne dla tego autora, daje właśnie szansę na wejście w inny rytm i bardziej wnikliwe przyjrzenie się drugiemu człowiekowi i relacjom między ludźmi.
- O ile „Kochankowie z Marony” mówią o kwestiach uniwersalnych, o tyle np. telewizyjne przedstawienie „Beztlenowców” Ingmara Villqista w reżyserii Łukasza Barczyka, w którym grałaś przed pięcioma laty, dotyka kwestii bardzo dziś żywej społecznie – relacji homoseksualnych. Czy głos aktora grającego w takiej sztuce powinien być słyszalny także poza teatrem?
– Tak myślę. To kolejna przesłanka, dla której ten zawód wydaje mi się fascynujący – jest w nim bowiem szansa na to, by poprzez jakąś rolę powiedzieć coś publicznie, zabrać głos w debacie. A wobec narastającej w Polsce fali nietolerancji wydaje mi się to szczególnie istotne. Kiedy słucham niektórych naszych polityków, nawet niekryjących się ze swoją homofobią, włos jeży mi się na głowie.
- Artysta jako krytyk klimatu społeczno-politycznego?
– Wiesz, teraz są takie czasy, że rola artysty, który ma coś do powiedzenia o świecie, powinna stawać się coraz ważniejsza. Przekonałam się o tym, grając w Teatrze Narodowym w „Świętoszku” Moliera. Okazało się, że ta sztuka nagle zyskała na aktualności. Na premierze obecni byli m.in. Jan Rokita i żona prezydenta Kaczyńskiego...
- Nie rumienili się?
– (śmiech) To już było po wyborach, więc myślę, że pan Rokita musiał mieć swego rodzaju satysfakcję. Ale ich obecność na pewno podkreśliła wymowę przedstawienia. To było dla mnie nowe doświadczenie, nagle ze sceny narodowej padają słowa, które są odczytywane jako aluzja polityczna. Publiczność o tym wiedziała. W momencie, gdy na scenie wypowiadane były słowa o monarsze, który tępi krętaczy, na widowni słychać było gromkie śmiechy i brawa. Jeszcze kilka lat temu nie byłoby takiej reakcji.
- A ty dobrze się czujesz w Polsce?
– Dobrze się czuję i lubię swoje czasy. Wydaje mi się, że w żadnym innymi kraju nie potrafiłabym się odnaleźć. W pewnym sensie rozumiem tę falę emigracji, którą teraz obserwujemy, ale jednocześnie wiem, że to nie jest moja droga. Ja, jeśli jestem gdzieś dłużej niż miesiąc, zaczynam się źle czuć, zaczynam rozumieć, dlaczego tam nie jest moje miejsce, tęsknię za Polską. Ludzie gdzieś tam na świecie nie oglądali tych samych dobranocek co ja, nie znają na pamięć „Litwo, ojczyzno moja...”. Rozumiesz?
- Jasne, ale czy nie martwi cię to, że molierowska opowieść o obłudzie jest dziś tak bardzo aktualna? Że oddychamy ostatnio mętnym powietrzem politycznym?
– Martwi mnie to, uważam, że nie można zamykać się na to, co się w Polsce dzieje. Zainteresowanie polityką wyniosłam zresztą z domu, tylko że mam pecha, bo ilekroć idę na wybory, wygrywają nie ci, na których głosowałam... W moim odczuciu to mętne powietrze, o którym mówisz, staje się rzeczywiście groźne.
- A byłaś na ostatniej Paradzie Równości w Warszawie?
– Byłam. Nie dlatego że jestem feministką czy lesbijką, ale dlatego że w obecnej sytuacji trzeba walczyć o tolerancję. Ostatnio przeczytałam w „Gazecie Wyborczej” artykuł, w którym przytoczono wypowiedzi Romana Giertycha. No, jeśli ktoś taki jest ministrem edukacji narodowej, to jest to straszne. Nie można wobec tego milczeć. Dlatego trzeba zostać, a nie wyjeżdżać, i jak najgłośniej wyrażać swój sprzeciw. Także poprzez aktorstwo.
- Mam wrażenie, że aktorstwo jest mimo wszystko najważniejszą sprawą w twoim życiu.
– Nie jest.
- A co jest najważniejsze?
– Miłość, życie wśród ludzi kochających mnie, których ja też kocham. Aktorstwo jest jednak pół kroku dalej. Ale nie chcę rozmawiać o swojej prywatności...
- Grywasz czasem przy pustawej sali? Zapytałem o to wspomnianego już Ignacego Gogolewskiego i ze smutkiem powiedział, że mu się to zdarza.
– Mnie też, niestety, to się zdarza, szczególnie w przedstawieniach, które są grane trochę dłużej. Ale wciąż wierzę w teatr, choć rozumiem tych, którzy do teatru nie chodzą.
- Tak?
– Tak. Bo choć często chodzę do teatru jako widz, bardzo rzadko udaje mi się przeżyć tam coś naprawdę ważnego. Dlatego rozumiem tych, którzy mówią: no tak, fajne przedstawienie, dobrze grają, ładna dekoracja, świetna muzyka, ale nic poza tym...
- Kalasz własne gniazdo.
– Daj mi skończyć... Bo z drugiej strony zdarzyło mi się dwa razy przeżyć w teatrze coś naprawdę olśniewającego, coś, czego nie zapomnę do końca życia. Najlepszym przykładem jest krakowskie przedstawienie „Braci Karamazow” Dostojewskiego w reżyserii Krystiana Lupy. Spektakl totalny. Tego rodzaju emocji nawet w kinie nie da się doświadczyć. To było katharsis. Dla takiej chwili warto robić teatr.
- No, ale sama sugerujesz, że takie przedstawienia jak to Lupy są wyjątkiem potwierdzającym regułę, że coś z naszym teatrem jest nie tak. Gdzie jest to pęknięcie?
– Myślę, że pogubiliśmy się, jakim językiem opowiadać w teatrze historie. Dziś w naszej rzeczywistości obowiązuje język telewizji, szybkiego montażu, migawkowych informacji, a teatr niebezpiecznie zaczął go imitować. Wiele przedstawień przypomina telenowele, a moim zdaniem to jest błąd. Teatr przecież operuje pewną umownością, metaforą, z której trzeba uczynić atut. Tego w innych mediach nie da się uzyskać. Ostatnio w Teatrze Narodowym widziałam gościnne przedstawienie „Płaszcza” Gogola. Jedna aktorka na scenie, oszczędność, umiar. Ale tam był cały świat, działający na wyobraźnię w sposób niezwykły. Takiego teatru szukam i taki chcę robić.
- Nie wiem, czy zauważyłaś, że mówisz o spektaklach autorów rosyjskich jako o tych, które najbardziej cię poruszyły.
– No tak. Ale dla mnie literatura rosyjska i teatr rosyjski to wzory niedoścignione. Pokazujące, że się da, że można. To jest ten rodzaj opowiadania o człowieku, który na mnie najbardziej działa. Z jednej strony, jest Czechow, bliski Iwaszkiewiczowi, z niedopowiedzeniami, z akcją przebiegającą właściwie między słowami, a z drugiej – Dostojewski, pisarski wulkan namiętności. Te dwa bieguny się dopełniają, są dla mnie punktami odniesienia w myśleniu o świecie i o sztuce.
- A polskie kino, z którym też masz już bogate doświadczenia? Mam wrażenie, że po 1989 r. nie powstał film, który można by nazwać kamieniem milowym polskiej kinematografii. Munk nie żyje, Wajda stracił cały swój animusz, a Kawalerowicz jest już na emeryturze...
– Zgadzam się.
- Ale dlaczego tak jest? Takie czasy?
– Nie sądzę, żeby to była kwestia czasów, bo przecież na świecie wciąż powstają genialne filmy. Moim zdaniem, problemem polskiego kina są scenariusze. Kiepskie scenariusze. Teksty, które zdarza mi się czytać, są często pretensjonalne, całkowicie przegadane, o niczym. Nawet jeśli biorą się do nich dobrzy reżyserzy, to miesiącami muszą nad takim scenariuszem pracować, żeby zrobić z tego coś, na podstawie czego można zrobić film. Polscy scenarzyści mają pomysły, ale to jest jakieś takie niezdarne, niezgrabne, nie takie. A bez dobrego scenariusza nie da się niczego zrobić.
- A polska młoda dramaturgia?
– Przyznam, że jeszcze nie spotkałam takiego tekstu, który by mnie naprawdę zafascynował. Są lepsze i gorsze teksty, często nawet z pozoru atrakcyjne, ale gdy zaczyna się je analizować, wychodzi pustka, z której nie da się zrobić czegoś naprawdę ważnego.
- Powiedziałaś, że to nie jest kwestia naszych czasów. Ale one, upieram się, takie właśnie są – nijakie, bez wyrazistych postaci, ze zdewaluowanymi autorytetami, miałkie.
– Powtórzę więc: na świecie powstają rzeczy bardzo wartościowe.
- Ale nie u nas! Mamy za sobą 17 lat wolności, otwarcie na Europę, przetarte szlaki kulturowe, niezłą tradycję artystyczną, a jakoś tego nie widać i nie czuć.
– Niewątpliwie w polskiej kulturze jest zastój. Ale wierzę, że to się zmieni, być może już się zmienia. Bo czasy naprawdę są sprzyjające, by powstawało coś wartościowego. W gruncie rzeczy nie lubię narzekania: że aktorzy grają beznadziejnie, reżyserzy są słabi, pisarze źle piszą, nie ma scenariuszy, kiepskie są dramaty. I co z tego?
- To, że ty chcesz o coś walczyć, a większość wybiera zakupy.
– Ja mam swoje plany i mam nadzieję, że ktoś uzna to za rzeczy wartościowe.
-Jakie to plany?
– Do połowy lipca muszę podjąć ważną decyzję. Mam nadzieję, że spotkam się z Czechowem. Chciałabym bardzo. Dostałam też kilka ciekawych propozycji zagranicznych. Ale wszystko jest jeszcze przede mną.
- Popularność już masz.
– E tam, mam. Jak zagrałam w „Sforze”, to przez pewien czas ludzie oglądali się za mną na ulicy, próbując sobie przypomnieć, skąd mnie znają. Ale to minęło. Na „Kochanków z Marony” też pewnie mało kto pójdzie...
- Jak to?! I ty mówisz takie rzeczy na koniec rozmowy o jednym z najważniejszych filmów, w jakich zagrałaś?!
– Ale mnie bardzo zależy, żeby na ten film poszło jak najwięcej ludzi! Tylko że on wszedł na ekrany tuż przed wakacjami i jeszcze w czasie mundialu. To jest problem. Ale mimo wszystko jestem optymistką, optymizm nam wszystkim jest bardzo potrzebny.
Karolina Gruszka – (ur. w 1980 r.) jedna z najzdolniejszych aktorek młodego pokolenia, występuje na deskach Teatru Narodowego. Absolwentka Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Ma na koncie wiele ról filmowych (m.in. w „Bożej podszewce” Izabelli Cywińskiej, „Sławie i chwale” Kazimierza Kutza, „Daleko od okna” Jana Jakuba Kolskiego, „Przedwiośniu” Filipa Bajona) i teatralnych (m.in. w „Dziadach”, „Beztlenowcach”, „Władzy” i „Świętoszku”). Na ostatnim festiwalu filmowym w Gdyni otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki za rolę w filmie „Kochankowie z Marony” Izabelli Cywińskiej, który niedawno wszedł na nasze ekrany. Wkrótce zobaczymy ją w obrazie Davida Lyncha „Inland Empire”.