Zaduch zmysłowy
Dlaczego oceniam najnowszy film Carlosa Reygadasa tylko na pięć w skali od jeden do dziesięciu? Ponieważ szanse na to, że się go pokocha są równe szansom, że się go znienawidzi. „Post Tenebras Lux“ to filozoficzny esej o świetle i ciemności, winie i karze, diabelskich siłach i anielskich uśmiechach, seksie i przemocy, zagubieniu, strachu oraz o próbie wydeptania własnej ścieżki w świecie mglistym od niedopowiedzeń. Film czołowego współczesnego latynoamerykańskiego reżysera oszołomi tych, którzy w kinie czerpią przyjemność z obcowania z wyrafinowaną wizualnie formą. W tym samym czasie przerazi wielbicieli analiz i interpretacji. Będzie dla nich wielkim wyzwaniem, ale oby nie przyszło im do głowy mu podołać.
06.02.2013 17:13
„Post...“ (w tłumaczeniu „po ciemności przychodzi światło“) to film, który można próbować rozkładać na czynniki pierwsze dokładnie w taki sam sposób, w jaki robiło się to poezji w podstawówce. Rozbijało się wówczas obraz spójny – choć złożony z setek abstrakcyjnych wrażeń – na pojedyncze frazy i uparcie analizowało, „co poeta miał na myśli“. Carlosa Reygadasa podobne pytania doprowadzają do białej gorączki. Kiedy film trafia na ekrany kin istotne jest dla niego tylko to, co myśli i co czuje widz. Może dlatego też nie przeszkadzają mu złe opinie? Negatywne czy pozytywne – są jakieś. Tym, co rodzi złość, jak zwykle jest tylko obojętność. „Post...“ to film, w którym lepiej się zgubić, niż odnaleźć. To historia, przez którą nie wszyscy przebrną choćby raz. To opowieść, którą inni nazwą filmową wyprawą i porównają z doświadczeniem hipnotycznego, narkotycznego oderwania od rzeczywistości.
W świecie stworzonym przez Reygadasa bardzo łatwo się też zakleszczyć. W fenomenalny sposób zapowiada to sekwencja otwierająca film. Mała dziewczynka krąży po zielonym polu pod lasem. Wokół biegają psy. Barwy są nasycone, ale kontury zamazane. Zbiera się na burzę. Śmiech dziewczynki powoli zaczyna cichnąć. Radość zostaje zepchnięta na drugi plan przez niepokój. To uczucie, które od tego momentu może towarzyszyć widzowi do końca projekcji. Reygadasowi nie w głowie oprowadzanie kogokolwiek za rękę po swoim świecie. W „Post...“ nie ma więc ani śladów po linearnej narracji. Jej funkcję pełni rodzaj surrealistycznego strumienia świadomości. Przeszłość miesza się z teraźniejszością, a wspomnienia z wyobrażeniami. Od natłoku skojarzeń robi się duszno i tłoczno. Zmysłowy zaduch jest jednak tylko kwestią naszej percepcji. Kadry, za sprawą niezwykle utalentowanego operatora, ani przez chwilę nie są zaśmiecone nadmiarem rekwizytów.
Alexis Zabe, który pracował już z Carlosem Reygadasem na planie „Cichego światła“ w 2007 roku, to operator znany z wyczucia wizualnego minimalizmu. Oczarowywał nim już widzów w meksykańskich filmach Fernanda Eimbcke – czarno-białym „Sezonie na kaczki“ (2004) i przestrzennym, cichym „Nad jeziorem Tahoe“ (2008). W najnowszym filmie Reygadasa Zabe musi jednak uporać się ze zmieniającymi się nastrojami i stylem filmu. Czy to dla niego nowość? Nie ma to już znaczenia, bo radzi sobie doskonale. „Post...“ jest pod każdym względem filmem organicznym. Zamkniętym w sobie samym, ale wyciągającym lepkie macki, które wciągają widza w obszar doznań, których nie sposób nazwać, wycenić i skatalogować. Można pokusić się tylko o majstrowanie przy ich konstrukcji, ale i z zaskoczeniem stwierdzić, że wyjęcie jednej śrubki wcale nie zatrzymuje filmowej machiny.