Felieton szanowanego krytyka filmowego o tegorocznym zdobywcy Złotych Lwów
„Różyczka” Jana Kidawy-Błońskiej zainspirowana została prawdziwą historią Pawła Jasienicy, którego druga żona była współpracowniczką wiadomych służb. W filmie, grana przez Boczarską, Kamila podpisuje cyrograf, przybiera pseudonim „Różyczka” i decyduje się donosić na pisarza Adama Warczewskiego (Seweryn) pod wpływem swojego narzeczonego, ubeka Romana Rożka (Robert Więckiewicz). Rożek to brutal, który bierze Kamilę na stole i kupczy nią bez większych skrupułów.
Epidemia Różyczki
Więckiewicz jest bardzo dobrym aktorem, ale nie wierzę, by można było zwariować z miłości czy namiętności do jego chamskiego bohatera. Zwłaszcza, że Więckiewicz nie ma urody amanta.
Z kolei Warczewski to chodząca... Nie – krocząca szlachetność, mądrość i erudycja. Pomnik bez skazy - jak, oczywiście, wszyscy opozycjoniści w PRL-u.
Uczy Kamilę pić wytrawne wino i czytać Miłosza. Wyciska z niej łzy, gdy wygłasza mowy o powinnościach etycznych. Nawet w łóżku uprawia nie seks, a sztukę kochania. Nie da posłuchu pogłoskom o nikczemnej działalności ukochanej nie dlatego, że jest zaślepiony, ale dlatego, że jest zbyt uczciwy.
A co kieruje bohaterką? Oto zagadka. Należy chyba uznać ją za głupią i bezwolną.
Epidemia Różyczki
Znajoma, której film się zresztą podobał, napisała mi w mejlu, że bohaterka jest „rozpięta między zwierzakiem a autorytetem”. Tak, słowo „rozpięta” pasuje tu idealnie.
Kobiety w polskim kinie niemal zawsze są „rozpięte”. Mężczyźni wsadzają w nie swoje pięści i sterują jak kukiełkami. Jeden facet pcha Różyczkę w łapy ubecji, drugi ją cywilizuje. A ona się kolebie – to w tę, to w tamtą stronę. Nie ma własnego zdania, własnych poglądów, własnych motywacji.
Przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Skromną ekspozycję postaci kobiecych w filmie dopełniają wredna suka (epizod Grażyny Szapołowskiej) i Matka Polka (obowiązkowa scena przy wigilii).
Epidemia Różyczki
Można jednak, nawet w rodzimym kinie, inaczej pokazać kobiety. Można w innym świetle i w innej niż martrylogiczno-romantyczna tonacji przedstawić naszą historię. Dowiódł tego niedawno „Rewers” Borysa Lankosza ze scenariuszem Andrzeja Barta.
Po tamtym filmie „Różyczka” jest nieznośnym anachronizmem. Zwłaszcza, że pod koniec twórcy wpadają w melodramatyczny galop poza wszelką logikę.
Próbują połączyć w wątku Warczewskiego historie Jasienicy, Stefana Kisielewskiego, Jerzego Zawieyskiego i emigrantów 1968 roku. Tyle, że każdy z tych przypadków to osobny wariant „pomarcowych” losów, których nie da się sklecić w jedną biografię.
Epidemia Różyczki
Nie chcę za dużo zdradzać z fabuły, powiem jedynie, że parada niedorzeczności zaczyna się od sceny, w której Rożek pokazuje Warczewskiemu w czasie zamieszek na uniwersytecie lojalkę podpisaną przez Kamilę. O ile wiem, takie dokumenty nie poniewierały się w aktówkach byle funkcjonariuszy SB, tylko przechowywano je pod ścisłym nadzorem w archiwach urzędu.
Najbardziej jednak irytują drętwota i nadętość filmu, utrzymujące się do samiutkiego końca. Wyobraźmy więc sobie inną wersję scenariusza. Pisarz wie (albo szybko się dowiaduje), że jego żona pisze na niego donosy.
Ale nic z tym nie robi, gdyż – jak mówi swojemu przyjacielowi – jej młode ciało jest teraz dla niego, starego głupca, całym światem. Po czym umiera w wyniku seksualnej nadaktywności. Taki film mogliby zrobić Czesi.
Epidemia Różyczki
Albo Roman Polański. Krajowi reżyserzy nie potrafią, nie mogą, wciąż się boją. Bo u nas musi być patriotycznie, podniośle, z Bogiem i ojczyzną na ustach. U nas trzeba rozdzierać szaty.
I nikt się nie przyzna, że w tym rozdzieraniu chodzi o akt erotyczny, a nie o ofiarę na krzyżu. Najwyższy czas wyleczyć się z obłudy.
Różyczka to przecież choroba wieku dziecięcego.