Trwa ładowanie...
09-11-2009 15:13

Bartosz Żurawiecki: I cóż, że ze Szwecji?

Bartosz Żurawiecki: I cóż, że ze Szwecji?
d48isdy
d48isdy

Czy ekranizacja pierwszej części trylogii „Millennium” Stiega Larssona – „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” – osiągnie w Polsce taki sukces jak książkowy pierwowzór?

Odpowiedź na to pytanie wydaje się interesująca nie tylko ze względów statystycznych. Od dawna bowiem nurtuje mnie kwestia, czy popkultura jest sferą w miarę jednolitą, czy też dzieli się na różne pola odbiorcze, które w ograniczonym stopniu się ze sobą pokrywają (czyli kto inny czyta, a kto inny ogląda). W odniesieniu do „Mężczyzn...” mój niepokój o wyniki komercyjne jest tym bardziej uzasadniony, że w filmie nie grają żadne gwiazdy. W dodatku nakręcono go (całe szczęście)
po szwedzku, a nie po angielsku.

Jak będzie w polskich kinach, tak będzie – zostawiam na boku „boksofisową” histerię. Ostatecznie, to problem dystrybutora, nie mój. Ja na film Nielsa Ardena Opleva rzuciłem się z niecierpliwością i sceptycyzmem zarazem, jestem bowiem miłośnikiem trylogii „Millennium”. Do czego przyznaję się z pewnym zawstydzeniem, gdyż lubiłem się dotąd chełpić, że nie ruszają mnie żadne mody i pospolite ruszenia do księgarni czy kina, a zamiast bestsellerów wolę czytać powieści autorów, którzy już nie żyją. No i pokarało mnie za tę butę, bo Larsson zmarł nagle w wieku 50 lat i nie zdążył zaznać pisarskiej sławy. Nie pozostawało mi więc innego, jak sięgnąć po „Mężczyzn...”. Sięgnąłem i... wsiąknąłem na dobre.

Z punktu widzenia fana ekranizacja musi być, przynajmniej częściowym, rozczarowaniem, choćby dlatego, że upraszcza społeczne tło kryminalnej akcji, redukuje różne poboczne wątki. Na przykład, do minimum ograniczone zostały (lub zgoła pominięte) sceny przedstawiające niekonwencjonalne życie erotyczne bohaterów – dziennikarza Mikaela Blomkvista i hakerki Lisbeth Salander. Generalnie zresztą, brakuje mi w „Mężczyznach...” Opleva epickiego rozmachu, który cechuje książkę. To jednak bardziej produkcja telewizyjna niż kinowa.

Ale, mimo takich czy innych zastrzeżeń, film „daje radę” i zgrabnie streszcza rozpisaną na ponad 600 stronach fabułę. Ciekawe, że na ekranie Salander (w interpretacji Noomi Rapace)
wydała mi się bardziej krucha i delikatna niż w powieści, gdzie robi groźniejsze wrażenie i przypomina niekiedy bohaterkę komiksu. Dzięki filmowi wyraźnie widać, że i ona ma chwile słabości, załamania, wątpliwości... Nie jest ani wszechmocna, ani niezwyciężona.

d48isdy

Ważne też, że film nie gubi w meandrach sensacyjnej akcji naczelnego tematu książki, jakim jest przemoc wobec kobiet. Bo przecież sięgnąłem po dzieło Larssona nie tylko dlatego, że autor już nie żył, ale przede wszystkim z tego powodu, że spodobała mi się jego postawa za życia. Postawa kogoś, kto jako dziennikarz walczył ze skrajną prawicą, demaskował faszystowskie poglądy i zachowania swoich rodaków, głosił hasła wolnościowe i równościowe. Kogoś, komu obce i wstrętne były wszelkie przejawy rasizmu czy ksenofobii. Kto miał również odwagę ukazać w powieści np. antykobiecy charakter Biblii i kultury chrześcijańskiej.

Dlatego, prawdę mówiąc, zadziwia mnie popularność książek Larssona w Polsce. Przecież Blomkvist i Salander wymierzają w nich sprawiedliwość faszystom, rasistom, antysemitom, homofobom, fanatykom, agresywnym mizoginom, wszystkim samcom upojonym poczuciem władzy i folgującym swoim sadystycznym skłonnościom. Takich osobników jest u nas więcej niż legion! Nie dość, że bezkarnie działają w domach i na ulicach, w mediach, w Sejmie, w instytucjach, w firmach itd. to jeszcze zyskują poklask i uznanie opinii publicznej. Czyżby więc Polacy nie potrafili czytać ze zrozumieniem? A może uważają powieści Larssona za czystą rozrywkę? Albo – co bardzo prawdopodobne – nie odnoszą ich treści do własnego podwórka. Oni tam w Szwecji to różne brewerie wyprawiają, a my tu mamy własny system wartości.

Proszę bardzo, właśnie czytam, że prokuratura od pięciu lat wiedziała o kazirodczej przemocy ojca wobec córki w Ostrowcu Świętokrzyskim. I nic w tej sprawie nie zrobiła. Dlatego należy życzyć literaturze polskiej, by pojawił się w niej – na przykład w kręgach „Krytyki politycznej”? – talent prozatorski na miarę Stiega Larssona. A nam wszystkim zamieszkującym ten cudowny kraj, by jakaś prawdziwa, rodzima Lisbeth Salander wzięła wreszcie sprawy w swoje ręce.

d48isdy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d48isdy